Miss Cullighan wspięła się na palce i szybko pocałowała go w kącik ust – jakby naznaczyła mustanga ognistym piętnem. W każdym razie Fandorin odczuł to jak oparzenie.
Rzeczywiście, jak to jest: mieć żonę, która rodzi lwy i pantery? Wyobraził sobie, że jest treserem, który każdego dnia wchodzi do klatki, trzymając w rękach bicz i kawał surowego mięsa.
A poza tym jestem też bardzo bogatą partią – zamruczała uwodzicielka. – Trzysta tysięcy dolarów posagu!
– Zadowoliłoby mnie i dziesięć. Więcej twoja dolina nie jest warta – odrzekł Erast Pietrowicz z lekka ochrypłym głosem, myśląc, że takiej dziewczynie posag w ogóle nie jest potrzebny.
Odsunęła się gwałtownie.
– Ale mnie nie zadowala narzeczony, któremu wystarcza dziesięć tysięcy! Wybieraj: ja i trzysta tysięcy albo idź do diabła!
Wczuwając się w rolę pogromcy, Erast Pietrowicz strzelił z wyimaginowanego bicza:
– To ty wybieraj. Ja i uczciwa transakcja – albo idź do d-diabła.
Lwica rzuciła się na niego z rykiem (nie wyobrażonym, lecz jak najprawdziwszym), chcąc wbić mu paznokcie w twarz – ledwie zdążył przytrzymać ją za nadgarstki.
Wijąc się w jego silnych rękach, panna Cullighan usiłowała uderzyć go kolanem w krocze i nawet już podniosła nogę, ale cios nie nastąpił. Zgrabna nóżka spowolniła ruch, uniosła się wysoko, napinając jedwabną spódnicę, i objęła Fandorina w pasie.
Nigdy jeszcze panny w jedwabnych sukniach nie zachowywały się wobec Erasta Pietrowicza w podobny sposób. Z zaskoczenia rozluźnił palce.
Ashleen natychmiast skorzystała z okazji, objęła go mocno i wpiła mu się w usta ni to pocałunkiem, ni ukąszeniem – trudno było się zorientować, ale nie obeszło się bez krwi. Jej posmak jedynie dodał intensywności pieszczocie.
– Nie? – szepnęła, odsuwając się na sekundę.
– Nie – odparł. – Albo uczciwie, albo wcale.
– Idiota!
Nastąpił nowy pocałunek, jeszcze bardziej namiętny i jeszcze dłuższy.
Przerwawszy, by zaczerpnąć powietrza, miss Cullighan powiedziała:
– Niezły jesteś. Nie chcę na męża takiego frajera, ale na „jednonocny postój" się nadasz.
Fandorin nie od razu zrozumiał, co znaczy one night stand , a domyśliwszy się, zerknął na zegar kominkowy.
Pięć po dziesiątej. Star i Cork mają się spotkać o trzeciej. Dzięki telegrafowi można będzie zdążyć.
Co ty wyprawiasz?! – zaprotestował Rozum. Uciekaj, pókiś cały! Ta drapieżnica wśród pieszczot przegryzie ci gardło. Za trzysta tysięcy?
Drugi Przewodnik, Duch, milczał. Panna Cullighan go nie interesowała.
Erast Pietrowicz próbował polemizować z Pierwszym Przewodnikiem: jeśli pieszczoty będą wysokiej próby, nie przegryzie.
Czyż jednak można przekonać takiego oponenta? No to zrobi to, jak już będzie po wszystkim, odparował Rozum i oczywiście miał stuprocentową rację.
Trzeba brać nogi za pas, powiedział sobie Fandorin.
Ale Ashleen przywarła do niego całym swym sprężystym, rozpalonym, drżącym ciałem. Na tę czarodziejską wibrację natychmiast zareagował trzeci Przewodnik, odpychając dwóch pozostałych i wysuwając się naprzód. Przez głowę przemknęła mu czysto rosyjska, absolutnie niekonfucjańska maksyma „ech, było nie było!” i Fandorin rzucił się śmiało na spotkanie najbardziej ryzykownej przygody w całym swoim życiu.
PRZED KOŃCEM ŚWIATA
Od tłumaczki
Raskolnicy (staroobrzędowcy) – grupa wyznaniowa, powstała w połowie XVII w. w opozycji do reformy, przeprowadzonej w Cerkwi rosyjskiej przez patriarchę Nikona. Raskolnicy odrzucali m.in. żegnanie się trzema palcami, odwrotny kierunek procesji, śpiew wielogłosowy, trzykrotne Alleluja, krzyż czteroramienny. Ich pierwszymi ideologami byli protopop Awwakum, Nikita Pustoswiet, biskup Paweł Kołomieński, którzy dokonali rozłamu (raskoł). Raskolnicy zostali obłożeni klątwą przez sobór 1666-1667 r. i poddani okrutnym represjom, na które odpowiadali często zbiorowymi samobójstwami. Dzielili się na dwa odłamy: bezpopowców, odrzucających hierarchię duchowną, i popowców, którzy przyjmowali w swoje szeregi wyświęconych kapłanów, godzących się na stary obrządek. Do tego drugiego odłamu należała w XIX w. rogoska wspólnota wyznaniowa w Moskwie. W1905 r. car ogłosił ukaz tolerancyjny, dający staroobrzędowcom wolność religijną.
E.R.-O.
O snach
Ludzie odważni często miewają złe sny. Na jawie taki człowiek zwykł tłumić strach wysiłkiem woli, w nocy jednak, kiedy samokontrola słabnie, z zamurowanych na głucho podziemi pamięci wypełzają obrazy, pod których wpływem śmiałek budzi się zlany zimnym potem.
Fandorin miał trzy powtarzające się koszmary, które prześladowały go rok po roku: oderwana ręka ze ślubną obrączką; rozdzielona na dwoje dziewczęca twarz – jedna połowa anielsko biała, druga diabelsko czarna; i jeszcze jeden sen, który pojawił się nieco później, chyba najstraszniejszy ze wszystkich.
Za każdym razem jedno i to samo: najpierw mętny mleczny tuman – ni to zamieć śnieżna, ni to gęsta mgła. Potem z białego tła zaczyna się wyłaniać jakaś nierówna powierzchnia, która wkrótce staje się płachtą grubej tkaniny. Obraz z każdą chwilą jest wyraźniejszy, jakby czyjaś ręka nastawiała ostrość lornetki.
Na szarej rogoży, której każde włókno jest wyraźnie widoczne, leży troskliwie spowite niemowlę. Jego pulchna twarzyczka jest jasna i spokojna. Słońce oświetla nieruchome rysy, obwodząc złotem opuszczone rzęsy. Na czubku zadartego noska leży i nie topnieje ładny płatek śniegu. Erast Pietrowicz wyciąga rękę, żeby go strącić, i wtedy z maleńkiego nozdrza wypełza tłusty biały robak…
Tu nieodmiennie następowało gwałtowne przebudzenie i drżące palce daremnie próbowały wymacać na stoliku zapałki.
Fandorin siadał na łóżku, zapalał cygaro i odpędzał demona złych snów Efialtesa w jedyny możliwy sposób: zmuszał się do przypomnienia sobie, jak to było naprawdę.
Patrzył na żarzący się w mroku koniuszek cygara, ale nie widział czerwonego ogieńka, tylko białą rzekę, srebrny las nad jej brzegami, czarne grudy zmarzniętej ziemi, spod której dobiegały ciche anielskie pienia…
Uspokoić się i zasnąć udawało mu się dopiero nad ranem, a i to nie zawsze.
Z powinszowaniem urodzin, panie Kuzniecow
A zaczęło się wszystko zwyczajnie, wręcz nudnie.
Swoje czterdzieste pierwsze urodziny Erast Pietrowicz obchodził w całkowitej samotności. Siedział w przedziale pociągu kurierskiego i patrzył w okno, za którym nie było niczego, całkowity brak jakiegokolwiek pejzażu – tylko nagie białe pole, a nad nim takie samo białe niebo. Rosja, styczeń. Cokolwiek namalujesz na tym zagruntowanym płótnie, wszystko zmiecie zadymka, nie pozostanie nic.
Fandorin był sam, albowiem wedle bezsensownych rosyjskich przepisów, o których przez lata spędzone za granicą zupełnie zapomniał, służbie nie wolno było jeździć pierwszą klasą. Trzeba było powiedzieć w kasie, że Masa nie jest kamerdynerem, tylko, dajmy na to, japońskim wicehrabią, we dwójkę jechałoby się weselej. Wszystko przez przeklętą uczciwość nawet w drobiazgach, efekt uboczny długiego pobytu w Ameryce. Gdyby jeszcze on sam podał prawdziwe nazwisko i rangę, ale przecież podróżował jako „kupiec Erast Kuzniecow”.
Biedny Masa. Musi się trząść w drugiej klasie, z przypadkowymi współpasażerami, którzy będą się gapić na jego azjatycką fizys i wypytywać o życie w Chinach, jako że o takim kraju jak Japonia nigdy nie słyszeli.
Читать дальше