Jeśli pan p-pozwoli. – Fandorin skłonił się. – Ja i mój sługa. Nie sprawi panu kłopotu, wręcz przeciwnie.
Tak, tak, oczywiście, będę bardzo rad. Wziąłbym i Sonieczkę, ona o tym marzy – statystyk czule popatrzył na żonę. – Ale nie mogę. Raskolnikom by się to nie spodobało.
Krótko ostrzyżona okularnica Sonieczka, paląca papierosa za papierosem, z pewnością nie spodobałaby się starowiercom – było to oczywiste bez żadnych wyjaśnień.
– Na jakiej podstawie przypuszcza pan, że powtórny wyjazd będzie bardziej pomyślny? – zapytał Fandorin.
– Mam dwie podstawy, i obie stuprocentowe – oznajmił z dumą Alojzy Stiepanowicz. – Po pierwsze, otrzymałem z guberni teczki do rozdania rachmistrzom. Taniutkie, ceratowe, ale dla wieśniaka teczka – to ho, ho! Bardzo liczę na ten bodziec. No, a po drugie, będzie mi towarzyszyć człowiek, który świetnie potrafi rozmawiać z chłopami. To Lew Sokratowicz Kryżow, były zesłaniec. Czasowo mianowany pomocnikiem przewodniczącego komisji statystycznej. Niezwykła, cudowna postać!
Na rzece
To, że pan Kryżow jest postacią niezwykłą, było widać od razu – ogorzała, męska twarz, spokojne oczy, nonszalancja, z jaką kierował dwojgiem sań: i przednimi, w których sam jechał, i tylnymi, gdzie ulokował się Kochanowski z teczkami, kałamarzami, arkuszami spisowymi i całą resztą sprzętu kancelaryjnego. Ze swym narowistym cisawym konikiem powiatowy statystyk kompletnie sobie nie radził i na drugiej wiorście Kryżow odebrał mu wodze i przywiązał je do tyłu swoich sań. O dziwo, cisawy natychmiast się uspokoił i chętnie biegł z tyłu, już nie szarpiąc lejców. Zwierzęta doskonale czują, z kim mogą zadzierać, a z kim nie. Z Lwem Sokratowiczem wyraźnie nie należało tego robić.
„Cudowny” jednak towarzysz przewodniczącego wcale się Fandorinowi nie wydał. Ponieważ sanie Kochanowskiego były przeładowane, „turysta” i jego sługa jechali w pierwszych saniach, tak więc Erast Pietrowicz mógł się przyjrzeć temu człowiekowi z bliska.
Kryżow miał chyba około pięćdziesięciu lat. Z wyglądu prosty wieśniak: w baranim kożuszku, w walonkach, przepasany rzemieniem, siwa broda po chłopsku zaniedbana, dłonie zgrubiałe, z połamanymi paznokciami. Ale nie udawał prostaka, mówił poprawnie, nie siląc się na siermiężność. I do nabożnego ludu odnosił się najwyraźniej bez inteligenckiej czułostkowości. Na pytanie, jak zamierza namawiać raskolników, by nie sprzeciwiali się spisowi, towarzysz przewodniczącego splunął pogardliwie brązową od machorki śliną.
– „Namawiać”. Namawiać tych ludzi to jeszcze pogarszać sprawę. Po prostu ich postraszę: jeśli będziecie się opierać – kozacy policzą was przymusowo. Kozaków jak żyją nie widzieli, zresztą w naszej guberni ich nie ma, ale to brzmi tym groźniej. Chłop to dureń. Takiego dzikusa trzeba siłą wlec do światła i jeszcze kijem poganiać. – Śmignął batem krzepkiego kosmatego konika, któremu ciężar sań z trzema pasażerami nie sprawiał kłopotu, zaciągnął się skrętem, znowu splunął.
W ogóle jednak Lew Sokratowicz był raczej milkliwy, nie starał się być miły. Na Fandorina i Masę spojrzał tylko raz, na samym początku, bardzo uważnie, a potem nie odwracał się do nich. Tak że co do tej „cudowności” to Alojzy Stiepanowicz zdecydowanie przesadził.
* * *
Dzień był pochmurny, wilgotny, niezwykle ciepły. Sanie sunęły po twardym, zleżałym śniegu gładziej niż po szosie. Wyruszając na północ, Erast Pietrowicz szykował się na mrozy, a trafili na odwilż. Termometr podróżny wskazywał plus cztery, z gałęzi kapało, spod śniegu tu i ówdzie przeglądał piękny zielonkawy lód.
Japończyk, ubrany w dwie pary wełnianej bielizny, watowane spodnie, walonki, wilczą szubę i lisią uszankę, był cały zgrzany. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać, zdjął czapkę i wystawił na lekki wietrzyk mokry od potu jeżyk włosów.
Tu Kryżow, który chociaż nie oglądał się do tyłu, jak się okazało, wszystko widział, odwrócił się, wyrwał Masie czapkę, naciągnął mu na głowę i burknął:
– Niech pan powie swemu Kałmukowi, że sobie przeziębi ten głupi łeb. Na rzece to jedna chwila.
– Panie, ten człowiek mi się nie podoba – poskarżył się kamerdyner po japońsku, ale pozostał w czapce. – Jest mi strasznie gorąco i żałuję, że nie zabrałem swojego wachlarza.
Pocieszył się, wyciągając z kieszeni landrynkę i układając smutny siedemnastosylabowy trójwiersz:
Umierać z gorąca
Wśród lodu i śniegu -
Piekielna męka.
Koryto rzeki wiło się niczym biały wąż między lesistymi brzegami. Pokryte topniejącym lodem gałęzie wyglądały jak szklane, a kiedy zza chmur na chwilę wyjrzało słońce, wszystko wokół zamigotało tęczowymi iskrami, jakby zakołysał się olbrzymi kryształowy żyrandol.
Wrażliwy na piękno Japończyk natychmiast dał wyraz swym doznaniom w pięciowierszu, złożonym z trzydziestu dwu sylab:
Zstąpiłem do piekła,
By ujrzeć piękno,
Jakiego nie ma w raju.
Powiedz, czy jest na świecie
Cudowniejsze satori?
Lew Sokratowicz zaś orgię tęczowych rozbłysków skomentował krótko:
– Cholerna iluminacja. Aż oczy bolą.
* * *
Do pierwszej osady starowierców, dużej wsi Dienisjewo, było Wygiem pięćdziesiąt wiorst. Wyjechali ze Stierżeńca jeszcze po ciemku, a około południa mieli już za sobą dwie trzecie drogi.
Nie pytając o zgodę Kochanowskiego, Kryżow nagle oznajmił:
– Popas.
I skierował konia do brzegu.
Szybko, bez jednego zbędnego ruchu, narąbał gałęzi i rozpalił małe ognisko. Pili herbatę z rumem ze wspólnego kociołka, a jedli każdy swoje zapasy: statystyk niezbyt apetyczne kanapki z serem, jego pomocnik jakieś bure strzępy – wędzone mięso łosia, Fandorin i Masa ryżowe placuszki z surową rybą.
Po posiłku zapalili: Kryżow ostro woniejącą machorkę, Kochanowski papierosa, Fandorin cygaro, Masa kościaną japońską fajeczkę.
Dopiero teraz po raz pierwszy nawiązało się coś w rodzaju ogólnej rozmowy.
– Po co pan jedzie? – zapytał Erasta Pietrowicza były zesłaniec. – Ciekawią pana nasi Mohikanie? Czy w interesach?
– Ciekawią.
O dziwo, owa krótka i niezbyt uprzejma odpowiedź chyba przypadła do gustu obcesowemu Lwu Sokratowiczowi. Może dlatego, że była szczera?
Drugie pytanie było zaskakujące:
– Jakiego jest pan wyznania?
Erast Pietrowicz wzruszył ramionami.
– Żadnego. Każdego.
– Panteista? – uśmiechnął się Kryżow. – Mnie tam właściwie wszystko jedno. Ja w Bozię nie wierzę. A dlaczego pytam? Chcę panu dać pewną radę. Skoro może pan być różnego wyznania, to niech pan na razie pobędzie staroobrzędowcem. Może nie przesadnie pobożnym, u miastowych to się często zdarza, ale niech pan wszystkim mówi, że pochodzi z rodziny starowierców. Bo inaczej ten wojaż nic panu nie da. Z „palaczem-szczyptą” nikt nie będzie chciał nawet gadać. Więc niech pan schowa swoje cygarka, a jak wjedziemy do wsi, niech się pan przeżegna dwoma palcami, a nie „szczyptą”. Umie pan? Nie, nie tak! Nie wystarczy złożyć palec środkowy i wskazujący, trzeba jeszcze z trzech pozostałych zrobić „trójcę”. O tak – pokazał.
Rada była niegłupia. Wypuściwszy ostatnią smugę aromatycznego dymu, Fandorin kazał Masie schować cygara na samo dno walizki.
– A dlaczego miejscowi rozmawiają z panem? – zapytał. – Pan przecież nie udaje raskolnika?
Читать дальше