Erast Pietrowicz wyjął z kieszeni jedwabną chustkę z wizerunkiem dwóch zawodników sumo, napierających na siebie olbrzymimi, okrągłymi brzuchami. Owo cudo Masa dziś rano z ukłonem wręczył swemu panu. Bóg jeden wie, gdzie je dostał i jak długo przechowywał w oczekiwaniu dzisiejszego dnia.
Drugi prezent, podróż do ojczyzny, Fandorin sprawił sobie sam. Uniósł kieliszek i stuknął nim o szybę – trącił się z zimowym rosyjskim krajobrazem i powiedział: „Z powinszowaniem urodzin, panie Kuzniecow”.
Nazwisko zostało wybrane jako najbardziej rozpowszechnione wśród Wielkorusów, a zatem najmniej zwracające uwagę. Przebranie Erast Pietrowicz też wybrał w najwyższym stopniu średniostatystyczne – po pierwsze, również po to, by nie rzucać się w oczy, po drugie zaś dlatego, że jego podróż związana była właśnie ze statystyką. Ale o statystyce później, teraz o nierzucaniu się w oczy.
Poprzednia wizyta w ojczyźnie, w maju minionego roku, ostatecznie popsuła stosunki emerytowanego radcy stanu z najwyższymi władzami. Do tego stopnia, że do agentów policyjnych w całym imperium rozesłano rysopis odsuniętego od łask urzędnika – oczywiście nie w celu zatrzymania, jako że z prawnego punktu widzenia nie było go za co aresztować, ale w celu dyskretnej obserwacji. Fandorin, zagorzały zwolennik prywatności, absolutnie nie życzył sobie być śledzony, a poza tym każdy przecież wie, do jakich świństw zdolna jest rosyjska władza, kiedy czuje się obrażona. Jeśli obiekt jest pod obserwacją, to i paragraf nietrudno dopasować…
Dlatego też nieproszony gość zmienił swój zwykły sposób ubierania się, wkładając zamiast surduta marszczoną w pasie kapotę, nakrywając głowę kaszkietem zamiast kapelusza czy kepi i wdziewając buty z cholewami. Zapuścił też bródkę, co nie tylko zmieniło jego łatwą do zapamiętania twarz, ale częściowo zatuszowało główny znak szczególny – siwe skronie. Okazało się, że chociaż wąsy Erast Pietrowicz nadal ma czarne, w brodzie jest sporo siwych włosów. Teraz trudno było rozpoznać w niemłodym brodatym Kuzniecowie pięknego dandysa Fandorina.
Niewątpliwie po ubiegłorocznych moskiewskich przygodach rozsądniej byłoby przez rok czy dwa w ogóle się nie pokazywać w ojczystych pieleszach, w tej kwestii jednakże Fandorin nie uznawał kompromisów. Uważał, że ma tyleż samo praw do Rosji, co wielki książę czy sam cesarz. Jeśli konieczność czy, jak teraz, zainteresowania naukowe wymagają jego obecności w kraju, jaśnie oświeceni będą musieli to znieść. Cóż z tego, że są koronowanymi głowami, a Fandorin nie. Od takich person wymaga się nawet więcej. Skoro mieszkacie w pałacach, jadacie na złocie i wszyscy wam usługują, to musicie zdawać sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności. Niestety, w Rosji chyba nigdy nie pojawią się władcy, rozumiejący, że królowanie to droga krzyżowa, a złota korona to korona cierniowa.
Takie myśli przychodziły Erastowi Pietrowiczowi do głowy dość często i za każdym razem psuł mu się nastrój. Ci spośród jego rodaków, którzy podobnie odnosili się do monarchii, wszyscy jak jeden mąż marzyli o rewolucji i nazywali siebie socjalistami. Fandorin w efektywność rewolucji nie wierzył, a do wszystkich teorii operujących pojęciami „lud”, „naród” czy „klasy-masy” czuł niepokonany wstręt. Co za pomysł – dzielić ludzi na grupy według takiej czy innej cechy! Sprowadzić człowieka, który jest koroną stworzenia, obrazem Boga i całym wszechświatem, do funkcji czysto socjalnej, do mrówki w mrowisku!
No i jechał po szerokiej rosyjskiej równinie niejaki Erast Pietrowicz Kuzniecow, ni pies, ni wydra, spoglądał w biel za oknem i coraz bardziej się chmurzył i gryzł – słowem, zachowywał się prawdziwie po rosyjsku, bynajmniej nie po amerykańsku.
Amerykanin zawsze, a już szczególnie we własne urodziny, stara się znaleźć sobie jakiś powód do optymizmu.
Może lektura rozproszy przykre myśli?
Fandorin otworzył zabraną na drogę książkę (Sonatę Kreutzerowską), ale szybko ją odłożył. Kierunek, jaki przybrał w ostatnich latach geniusz hrabiego Tołstoja, coraz częściej budził w Eraście Pietrowiczu rozdrażnienie.
Na półce stało kilka tomików, przygotowanych przez kolej żelazną, by P.T. pasażerowie pierwszej klasy mieli czym wypełnić czas podróży. Wszystkie książki były bogobojne i budujące, jako że tą trasą jeździli zazwyczaj pielgrzymujący do świętych miejsc Syberii. Uwagę przygnębionego pasażera zwróciła książeczka Imiona i imieniny z wykazem dni świętych patronów, krótkimi szkicami z ich życia i ciekawymi komentarzami na temat imion chrześcijańskich. Bardzo odpowiednia lektura na dzień urodzin.
Choć może to dziwne, Fandorinowi jakoś nigdy wcześniej nie przyszło do głowy, by się zainteresować, na cześć jakiego świętego otrzymał tak rzadkie imię. Zaczął czytać – i bardzo się zdziwił.
Święty Erast żył w pierwszym stuleciu i należał do grupy siedemdziesięciu apostołów, poza pierwszymi dwunastoma powołanych przez Jezusa do głoszenia Jego słowa. Nie był Judejczykiem, lecz Grekiem (co we wczesnym okresie chrześcijaństwa było dość egzotyczne), pochodził ze znamienitego rodu i zajmował wysokie stanowisko w Koryncie. Wszelako, idąc za głosem serca, rzucił wszystko, wędrował z miasta do miasta za świętym Pawłem, potem zaś został biskupem w Palestynie czy też w Macedonii. Nie zachowały się prawie żadne informacje o życiu owego legendarnego męża starożytności. Wedle jednej wersji (palestyńskiej) Erast dożył głębokiej starości i spoczął w Panu. Wedle drugiej (macedońskiej) zginął śmiercią męczeńską w czasie prześladowań chrześcijan przez Nerona.
Początkowo zakończenie palestyńskie spodobało się Fandorinowi bardziej. Chociaż… Odłożył książkę, pomyślał chwilę i wzruszył ramionami: chyba oba warianty są niezłe.
O swoim imieniu przeczytał, co następuje: po grecku erastos znaczy „ukochany”; Erastowie dzielą się na zimowych i letnich – w zależności od miesiąca urodzin. Zimowy odznacza się charakterem niespokojnym i niezależnym, liczy tylko na siebie i kroczy kamienistymi ścieżkami. Letni jest pogodnego usposobienia, niczego nie bierze sobie zbytnio do serca, żyje bezmyślnie i radośnie.
Pomyślawszy z zazdrością o letnim imienniku, Fandorin jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się nad swym imieniem.
Chyba mało prawdopodobne, by ojciec nazwał go na cześć Erasta z Koryntu. Nieboszczyk ojciec nie był pobożny i niezbyt szanował cerkiewne tradycje. Nadał mu to imię raczej z rozgoryczenia – nie wybaczył synowi, że ten stał się przyczyną śmierci matki, zmarłej na gorączkę poporodową. Nieszczęsna miała na imię Liza i niepocieszony wdowiec nazwał syna Erast, czyli ten, który ją zgubił [47]. Imię jak przekleństwo. Minie dwadzieścia łat i okrutny cień opowieści Karamzina padnie na Fandorina juniora po raz drugi. Jego żona też będzie mieć na imię Liza, i ona zginie przez niego, Erasta…
Pociąg minął równinę, jechał teraz przez świerkowy las, za oknem już się zmierzchało, a jubilat wciąż nie mógł się nastroić na amerykański optymizm.
Wobec tego zaczął zwalczać chandrę wysiłkiem woli. Zabronił sobie roztrząsać niepewną przyszłość ojczyzny, własne bolesne straty i skierował myśl naprzód i w górę, w świetlane wyżyny Postępu. Wedle głębokiego przekonania Fandorina biedną Rosję mogło uratować tylko jedno: szybkie wstąpienie na drogę Powszechnego Rozwoju i Nauki, na nic więcej nie można było liczyć.
Zajął się układaniem szczegółowego planu czekającej go ekspedycji i nastrój od razu mu się poprawił.
Читать дальше