Gdyby nie kara klacz, Fandorin nie pomyślałby chyba, żeby się obejrzeć – za bardzo był ucieszony ze spotkania. Ale Selma, która wyciągała do niego pysk nad barierą spłoszyła się, zarżała i tak nerwowo szarpnęła się w bok, że Erast Pietrowicz mimo woli obrócił głowę i kątem oka dostrzegł za sobą jakiś ruch.
Odwrócił się.
Zamarł.
Na ganku ramię przy ramieniu stali trzej mężczyźni: Ted Rattler, Washington Reed i (co było już kompletnie niewiarygodne) Melvin Scott, jak na nieboszczyka wyglądający całkiem nieźle.
Ted trzymał dłoń na kaburze, „pink” nawet na dwóch. Reed nerwowo zacierał ręce i wydawał się nieco zmieszany. A z okna wychylała się Ashleen Cullighan, w jej zielonych oczach płonęła nienawiść i ta metamorfoza była najstraszniejsza.
Trzej kowboje odbiegli jak najdalej od Erasta Pietrowicza – aby się nie znaleźć na linii strzału. Selma miotała się w corralu, stawała dęba, ale czym mogła pomóc wybrańcowi swego końskiego serca?
– Widzę, panno Cullighan, że Sally już sprzątnęła ze stołu – odezwał się Fandorin, żeby nie myśleli, że język przysechł mu do podniebienia. – Witaj, Mel. Nie potłukłeś się, spadając w przepaść? Co, miałeś tam przygotowaną pierzynę?
Brawura brawurą, ale sytuacja wyglądała źle. W kaburze pod pachą tkwił herstal, a w nim akurat trzy naboje. Fandorin jednak zdawał sobie sprawę, że co do szybkości nie ma szans z tymi mistrzami.
– Ty idioto! – zasyczała Ashleen. – O mało wszystkiego nie zepsułeś!
Ted i Melvin, miękko stąpając, zeszli z ganku. Obaj mieli taki sam koci chód, ich niemrugające oczy patrzyły na przeciwnika z jednakowym wyrazem: zimno i czujnie.
Washington dogonił wspólników i powiedział szybko:
– Jeśli on da słowo, że będzie milczeć, to dotrzyma. Znam go. Pozwólcie mi z nim porozmawiać!
– Nie! – uciął Rattler.
A Scott wzruszył ramionami.
– Po co niepotrzebnie ryzykować?
Dyskusję zamknęła Ashleen.
– Dosyć tego gadania! Kończcie z nim! – krzyknęła i odwróciła się.
Ted i Mel z błyskawiczną szybkością wyciągnęli broń i otworzyli ogień z trzech rewolwerów. Ale z odległości pięćdziesięciu stóp, i to w dodatku z biodra, nie tak łatwo trafić w cel, zwłaszcza ruchomy. A okazał się on ruchomy wprost niewiarygodnie. To nie to, panie Grzechotnik, co strzelać do płynnie lecącego kapelusza.
Fandorin nie stawiał na szybkość, zdecydował się postawić na celność. Dlatego też, wykonując skomplikowane, łamane ruchy, od których przeciwnikom zaćmiło się w oczach, jednocześnie starannie celował. Po raz pierwszy od dłuższego czasu miał okazję wykorzystać bojowe zalety herstala – miękki spust i mały odrzut.
Narzeczony-Grzechotnik zdążył nie trafić do wijącego się jak piskorz celu trzy razy, „pink” nawet cztery, zanim nierówny pojedynek został zakończony. Dwoma strzałami z maleńkiego arcydzieła belgijskich rusznikarzy.
Pierwsza kula, którą Erast Pietrowicz wystrzelił z pozycji „lewa dolna tercja”, przebiła Tedowi prawy łokieć, bo nieładnie zabijać człowieka w przeddzień ślubu. Druga (z górnej prawej tercji) trafiła Melvina Scotta w środek czoła. Żeby więcej nie popełniał niegodziwości, nie strzelał z obu rąk, a tak w ogóle: nieboszczyk to nieboszczyk.
A trzecia kula pozostała w bębnie, jako że Wash Reed swego stareńkiego kolta jednak z kabury nie wyjął.
Miss Cullighan odwróciła się, słysząc strzały i krzyknęła:
– Oh my God !
Jej zdumienie było całkowicie zrozumiałe.
Dopiero co na dziedzińcu stało czterech mężczyzn: jeden skazaniec i trzej kaci. Teraz nie było nikogo, jeśli nie liczyć nieruchomego Scotta (którego dusza zresztą też zdążyła już ulecieć).
Rzecz w tym, że Rattler, trzymając się za zraniony łokieć, skoczył za węgieł domu. Erast Pietrowicz, uznawszy po namyśle, że nie należy drania puszczać wolno – za nim.
Reed także uznał, że lepiej tu nie zostawać. Rzucił się w przeciwną stronę, gdzie zapewne czekała na niego wierna Peggy.
Aha. W bezpiecznej odległości od miejsca niedawnej batalii zastygli trzej kowboje z podniesionymi na wszelki wypadek rękami. Ci jednak oszołomionej pannie niczego nie wyjaśnili.
Dogonić Grzechotnika, a w każdym razie wsadzić w niego jeszcze jedną kulę, nie byłoby trudno. Ted wprawdzie biegał szybko, ale musiał zwolnić, by dosiąść swego potężnego ogiera. Koń był biały, ze śladami sadzy na kłębie. Erast Pietrowicz nawet wycelował, ale mimo wszystko nie strzelił.
Były srokacz ruszył galopem, pozostawiając za sobą kłąb pyłu i łańcuszek śladów: na podkowach – gwoździe z kwadratowymi łebkami.
Trzeba było jednak urwać temu jeźdźcowi głowę, westchnął Erast Pietrowicz. A tak niech podziękuje pannie Cullighan. Krzyknęła wprawdzie: „Kończcie z nim!”, ale jednak się odwróciła, a więc nie jest całkiem zła.
Warto by dokończyć rozmowy, wątpliwe jednak, czy panna będzie do tego skora.
* * *
Tu wszakże Fandorin się mylił.
Na czym jak na czym, ale na bezczelności czerwonej perle prerii nie zbywało. Ani myślała się chować. Czekała na Erasta Pietrowicza tam, gdzie ją zostawił – w salonie. I od razu ruszyła do natarcia.
– Powieszą cię! – krzyknęła, gdy tylko pojawił się na progu. – Zastrzeliłeś agenta Pinkertona na oczach sześciu świadków! A twoich bredni nikt nawet nie będzie słuchać!
Trzeba przyznać, że z wściekłością było jej do twarzy. Zwłaszcza ze zwichrzonymi ognistymi kędziorami. No i oczywiście z buchającymi ogniem oczyma.
– Pani ma sześciu świadków, a ja pięćdziesięciu. – Erast Pietrowicz otarł chustką czoło, był bowiem nieco spocony po skokach i bieganinie. – I wszyscy oni widzieli, jak pana Scotta już raz zastrzelono, a w dodatku strącono w przepaść. Pani przebiegły plan spalił na panewce, panno Cullighan. Omal nie owinęła pani sobie mnie i pułkownika naokoło palca. Ale ma rację Konfucjusz: „Właściwe postępowanie zawsze prowadzi do właściwych rezultatów”.
– Kto to jest Konfucjusz? – spytała podejrzliwie Ashleen, coś gorączkowo obmyślając.
– Pewien mądry człowiek z Ch-chin.
– Szkoda, że temu twojemu Konfucjuszowi tylko nogę przedziurawili!
Tupnęła gniewnie obcasem, najwyraźniej nie wymyśliwszy, jak obrócić sytuację na swoją korzyść.
Erast Pietrowicz skłonił się ironicznie i ruszył do wyjścia, nie odrywając oczu od ślicznej dziewczyny. Jeszcze, nie daj Boże, strzeli w plecy, stać ją na to.
– Dokąd pan idzie? – zawołała z uroczą niekonsekwencją, rzucając się za nim.
– Do telegrafu. Muszę wysłać telegram do pułkownika Stara. Jeden już wysłałem. Pewnie wręczą mu je równocześnie.
Wyszedł na ganek. Ashleen nie odstępowała go na krok. Jej oczy nie ciskały już błyskawic, była dziwnie zamyślona.
– Żegnam, panno Cullighan. Nie sądziłem, że nasza znajomość będzie tak podniecająca.
Ashleen wyszeptała:
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak podniecająca mogłaby być…
Miał wrażenie, że się przesłyszał. Szczególnie że już w następnej chwili panna odwróciła się od niego i z wściekłością wrzasnęła na pastuchów:
– Ach, wy bałwany! Co tak stoicie? Sprzątnijcie to ścierwo! – z obrzydzeniem wskazała paluszkiem zwłoki Scotta. – Odwieźcie go gdzieś dalej i zakopcie! A z tobą, Billy jeszcze porozmawiam.
Kowboje podbiegli, podnieśli ciało za ręce i nogi. Z kieszeni kamizelki trupa wyślizgnęła się złota dewizka, a w ślad za nią zegarek, też złoty.
Читать дальше