Pomógł wsadzić nieprzytomnego Masę na siodło, przytroczył go lassem do końskiej szyi i dopiero potem zapytał:
– A Scotta naprawdę kropnęli?
– Naprawdę. M-mogą tu być lada chwila.
Murzyn szepnął coś klaczy na ucho, lekko klepnął ją w zad i Peggy, brzydko wyrzucając nogi, ruszyła kłusem, ale tak równo, że Masa prawie nie kołysał się w siodle.
– Nie zatrzyma się, póki nie dobiegnie do saloonu – powiedział Reed. – Ktoś wezwie doca. Wszyscy wiedzą, że to pański Chińczyk.
– Jest Japończykiem.
Na to Wash zauważył filozoficznie:
– Mojego pradziadka biali przywieźli z Senegambii. No i co, czy ktoś kiedyś nazywał mnie „Senegambijczykiem”? Dla was tutaj wszyscy jesteśmy „Negrami”, i to tylko w najlepszym przypadku. Z drugiej strony, gdyby przypłynął pan do Afryki, nikt raczej nie mówiłby o panu „Rosjanin”. Słyszałem, że Afrykanie wszystkich białych nazywają „piętolicymi”. Grzeczniej – „dłoniolicymi”.
Erast Pietrowicz obejrzał się w stronę gór.
– Panie Reed, nie moglibyśmy iść nieco szybciej?
Wash beztrosko wzruszył ramionami, poprawiając rzemień karabinu.
– Po co? Wąwóz jest przecież tutaj. Bliziutko.
– W wąwozie w ogóle nie ma się g-gdzie schować! Murzyn jednak ani myślał przyśpieszyć kroku, a poczucie godności nie pozwoliło Fandorinowi nalegać.
No i doigrali się, popisując się przed sobą.
Nie zdążyli przejść Szyjką Butelki nawet pięciuset kroków, kiedy z tyłu rozległ się tętent kopyt mnóstwa koni, krzyki, pohukiwanie.
Erast Pietrowicz obejrzał się i zobaczył tuman pyłu, w którym czerniały sylwetki jeźdźców.
Nie było sensu uciekać. Wyjął herstala i schował się za dużym kamieniem – nie po to, by go nie dostrzegli, ale żeby się zbliżyli na odległość strzału.
Obok ulokował się Reed. Nawet w tej sytuacji nie stracił pogody ducha. Zdjął z ramienia karabin, sprawdził muszkę, odciągnął zamek.
– Niech pan nie strzela, póki się nie zbliżą – przestrzegł Fandorin. – Bo inaczej z tą bronią żaden ze mnie pomocnik.
– A po co mi pomocnik?
Wash wycelował i strzelił.
Pierwszy jeździec runął na ziemię razem z koniem, ale natychmiast się podniósł i dał nura za występ skały.
– Do d-diabła z panem! Pudło!
Karabin znowu huknął.
Jeszcze jeden z galopujących w pyle jeźdźców wywrócił się razem z koniem – i też się schował, tak rączo, że z pewnością nie był ranny.
Reszta zniknęła z pola widzenia – rozsypali się i ukryli za skalami.
– Znowu trafił pan w k-konia! – zbeształ nieporadnego strzelca Fandorin.
Murzyn odparł:
– Przecież nie będę strzelać do ludzi! Może któregoś zabiję, a to porządny człowiek? Albo okaleczę, a on ma rodzinę? A poza tym, pan wyjedzie, a ja tu zostanę. – Jeszcze dwa razy nacisnął spust, już nawet nie celując. – W porządku. Teraz już dadzą spokój. Oni też chcą żyć.
I rzeczywiście. Wprawdzie przeciwnicy walili ostro, ale w górę. Najwyraźniej nie zorientowali się, skąd do nich strzelają – zmyliło ich echo.
– Możemy pomałutku ruszać dalej.
Wash pochylony wyskoczył zza kamienia. Fandorin za nim. Za zakrętem wyprostowali się i dalej szli normalnie. Strzelanina nie osłabła, ale już nie ogłuszała.
– No jak, uspokoił się pan? – zapytał Reed z nieoczekiwaną przenikliwością. Erast Pietrowicz istotnie dopiero teraz uwierzył, że wydostanie się z Doliny Marzeń żywy. – No to niech pan opowie, co tam się wydarzyło.
Wysłuchawszy relacji, przełknął ślinę i dziwnie głuchym głosem poprosił:
– Niech pan pokaże ten woreczek, który pan stamtąd zabrał.
Wysypał na dłoń małe żółto-szare grudki i okruchy, polizał jeden, posmakował na języku. Na jego twarzy zadrgały wszystkie zmarszczki.
– To jest to, co m-myślę?
– Złoto! – westchnął Reed. – Za taki kamyczek jak ten można pić i hulać przez cały miesiąc w najlepszych lokalach Crooktown! I dużo tam tych skrzynek?
Erast Pietrowicz odrzekł po zastanowieniu:
– Ze trzydzieści. Mniej więcej o takich.
– I na całej ścianie ziarniste wrostki? Od podłogi do stropu? Rozszerzające się ku dołowi?
– Tak.
– A pustej skały ile?
– … Jakieś z dziesięć p-pryzm, każda sięgająca mi do pasa. Reed obliczył coś w myślach i klepnął się po biodrze.
– To niesamowite! Takiego złoża nie było nawet w Eagle Creek, gdzie raz w jeden dzień nakopałem sześć funtów! – Popluł na jeden z samorodków, potarł go palcem. – A jakie czyste! Niech mnie diabli, jeżeli to nie jest próba 950! Na czym jak na czym, ale na tym to ja się znam!
Podsumujmy
– …Pański poszukiwacz złota za pomocą jednego plunięcia przeprowadził całkiem dokładną analizę – powiedział rzeczoznawca, uśmiechając się powściągliwie. – Badanie laboratoryjne próbek wykazało, że jest to złoto próby 959, to znaczy bardzo wysokiej. Samorodki wydłubane z żyły skalnej są pod względem składu chemicznego identyczne ze złotą rudą wydobywaną w kopalniach Owena w Black Hills.
– To były najbogatsze złoża na całym Środkowym Zachodzie – dopóki się nie wyczerpały! – wykrzyknął z entuzjazmem pułkownik Star. – Ale na miłość boską, doktorze Fobb, niech pan mówi dalej!
Rzeczoznawca poprawił binokle, zajrzał do notesu z zapiskami.
– Jak panom wiadomo, złoto w kopalniach Owena wcale się nie wyczerpało. Po prostu, kiedy wyrobisko osiągnęło głębokość tysiąca stóp, produkcja przestała być rentowna i wydobycie przerwano. Najprawdopodobniej badane próbki rudy zostały pobrane z innego odgałęzienia tej samej żyły, wychodzącego na powierzchnię w innym miejscu.
Doktor Fobb, etatowy specjalista od kopalin w kompanii Stara, odchrząknął i przemówił ze szczególnym naciskiem, patrząc na Erasta Pietrowicza:
– Z relacji naocznego świadka wynika, że grubość żyły wynosi co najmniej osiem, dziesięć stóp, a głębokość ułożenia nie przekracza stu stóp. To oznacza, że można kopać do głębokości stu stóp, zachowując wysoki wskaźnik opłacalności. Według bardzo ostrożnych szacunków, rzekłbym arcykonserwatywnych, złoże jest w stanie dać około dziesięciu ton kruszcu…
Mawrikij Christoforowicz gwizdnął jak ulicznik i geolog pośpiesznie uściślił:
– Wszelako dokładniejszą prognozę – prognozę, za którą mogę wziąć odpowiedzialność, będzie można sporządzić dopiero, kiedy pobiorę próbki i dokonam pomiarów na miejscu. Mówił pan jednak, panie Star, że to na razie niemożliwe, tak?
– Na razie nie. Ale wkrótce będzie pan mógł tam pojechać ze wszystkimi swoimi pracownikami.
Rozmowa toczyła się w splitstońskim hotelu Great Western, który rozumny egoista wynajął w całości, zastępując obsługę własnymi ludźmi. Przedmiot dyskusji wymagał całkowitej poufności. Jeszcze ubiegłego ranka, otrzymawszy od Fandorina depeszę składającą się z dwóch słów: „Przyjeżdżać natychmiast”, pułkownik zostawił wszystkie interesy i przyjechał swoją cud-karetą z Crooktown. Bezbłędny węch, dzięki któremu rosyjski imigrant został amerykańskim magnatem, podpowiedział mu, że stało się coś niezwykłego.
Już w pięć minut po pierwszej rozmowie z Erastem Pietrowiczem z głównego biura wezwano telegraficznie doktora Fobba. Wieczorem tegoż dnia zawartość płóciennego woreczka znalazła się na stole laboratoryjnym. Na rano raport rzeczoznawcy był gotów.
– Dziękuję panu, doktorze. Proszę teraz odpocząć, spędził pan bezsenną noc – odprawił geologa pułkownik.
Читать дальше