Strzelając w biegu, bandyci szybko zbliżali się do Melvina Scotta, zachodząc go od tyłu.
Na fałszywych „celestian” w ogóle nie zwracali uwagi – widocznie maskarada ich nie oszukała.
„Pink” zerwał się na nogi, wyrwał z kabur oba rewolwery i nawet zdążył parę razy nacisnąć spust, ale po sekundzie runął na wznak. Podeszło do niego kilku mężczyzn. Jeden trzymał się za przestrzelone ramię. Nawet z góry było słychać, jak wściekle przeklina. Kopnął leżącego, a potem opróżnił w niego cały bęben. Dwaj pozostali chwycili zabitego za nogi i powlekli w stronę urwiska.
Tymczasem pacyfiści, porzuciwszy kapelusze i kije, które nikogo nie oszukały, co sił w nogach umykali w kierunku ścieżki. Ucieczce towarzyszyły przeraźliwe piski kobiet. Bandyci kilka razy strzelili im w ślad, ale raczej na postrach.
Cała batalia nie trwała nawet pół minuty.
Erast Pietrowicz nie chciał patrzeć, jak zrzucają w przepaść martwego „pinka”, odwrócił się.
W niego i Masę celowały trzy lufy. A nawet cztery, jako że jednooki miał rewolwery w obu rękach.
– Señores, wolicie zostać zastrzeleni czy powieszeni? – z szyderczą galanterią zapytał Jorge. – To pierwsze jest oczywiście mniej bolesne, ale drugi wariant też ma swoje zalety. Zanim chłopcy przyjdą zanim zrobimy pętle… To co najmniej dodatkowe pół godziny życia.
Piwnooki Dick powiedział:
– Nigdy jeszcze nie wieszałem zastępców szeryfa. A ty, Billy?
– Nie-e. Ciekawie będzie popatrzeć, jak podrygują. – Młodzian znów parsknął śmiechem.
Fandorin i Masa spojrzeli po sobie i jednocześnie wykonali ten sam gest: położyli prawe dłonie na blaszanych gwiazdach.
– Chcecie je zdjąć? Przejść w stan spoczynku? – zapytał Jorge. – Za późno, señores.
Niebieskookiego tak rozśmieszyły te słowa, że aż zgiął się wpół. Ułatwiając tym samym zadanie Fandorinowi – bądź co bądź, trudniej uporać się z dwoma przeciwnikami niż z jednym.
– Ichi-ni… san ! [45]– zawołał śpiewnie Masa.
Jedna gwiazda trafiła w czoło Dicka, druga w gardło jednookiego Jorge. Jednocześnie Fandorin i Masa skoczyli w przeciwne strony.
Piwnooki nie był tak szybki i nie zdążył strzelić – chwycił się rękami za rozcięte czoło. I znowu wyliczenia Erasta Pietrowicza okazały się trafniejsze. Wprawdzie krawędzie gwiazdy były dobrze wyostrzone (nie na próżno Masa tak się nad nimi napracował), ale arterii się taką bronią nie przetnie, w końcu to nie stal. Za to, jeśli rzut jest dostatecznie silny, można przeciwnika na sekundę ogłuszyć.
Natomiast Jorge, choć z pokaleczonym gardłem, wypalił z obu rewolwerów, dobrze się więc stało, że Fandorin i Masa przezornie rozprysnęli się w dwie strony.
Pomóc Japończykowi Erast Pietrowicz jednak nie mógł, sam miał mnóstwo kłopotów. Po pierwsze, należało zneutralizować wesołka, który wyprostował się, wybałuszył swoje niebieskie oczy i nawet zdążył położyć palec na cynglu. Ale nic poza tym. Fandorin skoczył błyskawicznie i uderzył go kantem dłoni poniżej ucha. To wystarczyło.
Bandyta z piwnymi oczyma, rozmazawszy po twarzy płynącą z czoła krew, wyszczerzył zęby i uniósł broń. Fandorin uchylił się przed kulą odskakując w bok i nie pozwolił przeciwnikowi strzelić po raz drugi. „Szpon sokoła” to okrutny cios, stosować go wolno tylko w ostateczności. Uderza się w twarz rozczapierzonymi, wyprężonymi palcami, atakując jednocześnie pięć ważnych życiowo punktów: nasadę nosa, oboje oczu i ośrodki nerwowe pod kośćmi policzkowymi. Śmierć następuje błyskawicznie.
Teraz Erast Pietrowicz mógł pomóc Japończykowi. Z gardłowym okrzykiem podciął jednookiego, rzucając mu się pod nogi. Uniósł się i pięścią huknął mężczyznę w serce, aż zatrzeszczały żebra.
– Drań! Postrzelił mnie w udo – poskarżył się Masa, wstając. Na niebieskiej nogawce rozszerzała się szybko ciemna plama.
– Zawiąż to mocno – polecił z niezadowoleniem Erast Pietrowicz.
Co za pech! A przecież najgorsze jeszcze przed nimi.
W stronę Dwóch Palców co sił w nogach biegły Czarne Chusty – usłyszeli strzały. Fandorin chwycił jeden z karabinów, strzelił. Padli na ziemię, ale w odpowiedzi bandyci otworzyli ogień. Na kamieniach zastukały kule, koło ucha gwizdnął rykoszet.
Wszystkich nie da się upilnować, któryś na pewno się prześlizgnie i wtedy nie uda się zejść z tej przeklętej skały. A Masa broczy krwią…
– No jak tu po tym wszystkim wierzyć specjalistom – utyskiwał gniewnie Fandorin na nieżyjącego „pinka”. – „Nie ma drugiego przejścia, nie ma drugiego przejścia”. Musimy jak najszybciej się stąd wynosić. Schodź przodem, kuternogo!
Wychylił się spomiędzy głazów i strzelił jeszcze parę razy, ale nie miał warunków, by dokładnie wycelować. Dranie w czarnych chustach byli zbyt blisko, strzelali bez przerwy i, trzeba im oddać sprawiedliwość, dość celnie.
Gdy Masa, stękając, schodził po stopniach, Erast Pietrowicz pochylił się nad niebieskookim. Ten leżał nieprzytomny, z odrzuconą głową. Na szyi, poniżej chusty, bezradnie poruszała się grdyka.
Niech sobie żyje, czort z nim.
Fandorin podniósł swego herstala i strzeliwszy kilkakrotnie w dół, żeby bandyci zbytnio się nie śpieszyli, rzucił się doganiać sługę.
Droga była tylko jedna – w głąb wąwozu, do kopalni. Dotarli do długiego drewnianego baraku, w którym zapewne mieszkali kiedyś górnicy.
– Nastia! Jest pani tam? – zawołał Erast Pietrowicz, pchnąwszy drzwi.
Długie brudne pomieszczenie. Na podłodze koce, siodła, puste butelki. Najwyraźniej tutaj kwateruje banda. W środku nikogo. A zatem szajka ruszyła do walki w pełnym składzie.
Dziewczyny ani śladu.
– Panie, podejdź tutaj! – krzyknął z zewnątrz Masa.
Stał przy corralu.
– Poznajesz, panie?
Japończyk wskazywał dużego konia, z natury zapewne siwego, ale całego wymalowanego w duże łaty. Z bliska było widać, że to sadza.
– Srokacz Jeźdźca bez Głowy – przytaknął Fandorin. – Ale skąd ty go znasz? Nie było cię przecież w Kanionie Węża?
Masa zdziwił się.
– O Jeźdźcu bez Głowy nic nie mogę powiedzieć, ale na tym koniu jechał herszt bandytów, którzy napadli na nasz pociąg.
Słusznie! Koń miał tę samą sylwetkę, to samo osadzenie głowy.
– A oto całun naszego ducha.
Erast Pietrowicz podniósł z ziemi długie ponczo z umocowaną pod ramionami drewnianą konstrukcją z obręczą; z przodu wycięto w materiale otwór na twarz. Gdy nałożyło się obręcz na czoło, powstawała ogromna bezgłowa postać. Patrząc z daleka, a w dodatku nocą, przed świtem, można się było przestraszyć.
Nie było jednak czasu na dedukcję.
Należało odnaleźć dziewczynę, a potem jeszcze wymyślić, jak się wydostać z tej pułapki. Wszak bandyci przedostali się jakoś przez górę!
– Dokąd teraz, panie? – zapytał Masa. – Słyszysz, przestali strzelać. Lepiej się pośpieszmy.
– Tam. – Fandorin wskazał czarną gardziel dawnej kopalni.
Nigdzie więcej i tak nie mogli iść.
Pod ziemią
Pomocnika Fandorin pozostawił przy wejściu. Kiedy ze szczeliny wyłonią się prześladowcy, parę strzałów karabinowych przytłumi ich zapał.
O ile barak był zapuszczony i brudny, o tyle schludna i wysprzątana była wyrąbana w skale pieczara.
Fandorin ze zdziwieniem obejrzał obite drewnem ściany, posypaną świeżymi wiórami podłogę, lampy olejowe na hakach. W kątach pomieszczenia wydzielono kilka komór z gładko oheblowanych desek, z prawdziwymi drzwiami.
Читать дальше