W końcu trzeba się było poddać.
– Teraz apostołem został Razis, a z nim łatwiej się porozumieć niż z Moronim – mówił Erast Pietrowicz, kiedy podjeżdżali do otwartej na oścież bramy. – Trzeba będzie wydobyć z przepaści ciało i oczywiście głowę. Jeżeli nie porwał jej strumień. Jutro przed świtem powtórzymy eksperyment. Sam się tym z-zajmę. A przedtem, w dzień, złożę wizytę Czarnym Chustom. Celestianie mi pomogą. Niech się pan do nas przyłączy. Nie zawadzi mieć doświadczonego pomocnika. Zapłacę panu tak jak panu Scottowi – potrójną taksę: piętnaście dolarów za dobę.
– Umowa stoi – zgodził się łatwo Reed.
Im wyżej wznosiło się słońce i im bardziej zwiększała się odległość od Kanionu Węża, tym bardziej poprawiał mu się humor.
– Gdzie oni wszyscy się podziali? Pochowali się ze strachu pod łóżka? – Błysnął w uśmiechu białymi zębami.
Istotnie, na dziedzińcu twierdzy nie było żywej duszy.
Drzwi domów otwarte, tu i tam porozrzucane najdziwniejsze przedmioty, których na ogół nie kładzie się na ziemi: dziecięcy czepeczek, kapelusz ze spiczastą główką, rondel, wytarty modlitewnik.
Głosów nie było słychać, ale z obory dobiegało przeciągłe, zdumione muczenie.
– Uciekli! – jęknął Wash, zeskakując z konia i rzucając się do najbliższego domu.
Po minucie wychylił się z okna.
– Wszystko rzucili i dali drapaka! Ech, ten Bezgłowy! To dopiero! Rozpędził całą mormońską wieś!
Obeszli osadę wzdłuż i wszerz i wszędzie znajdowali ślady pośpiesznej ucieczki. Dymiły niewygaszone piece, gdzieniegdzie na płycie kuchennej syczało kipiące mleko. W jednym z domów po pokoju latał puch z rozprutej pierzyny – zapewne ukrywano w niej coś cennego.
– Komu dostanie się całe to dobro? – Reed kręcił głową. Widok porzuconych domów przestraszył go. Nic dziwnego, wrażenie było przygnębiające.
– Pewnie nikomu – odpowiedział sam sobie. – Po czymś tak okropnym chyba nikt nie zechce tu żyć. My też powinniśmy się stąd zabierać, póki czas. Wie pan co, sir? Niech pan zachowa te swoje piętnaście dolarów. Rozmyśliłem się. Mam setkę, wystarczy na parę partyjek. Noga moja więcej w Dream Valley nie postanie.
W żadnym razie nie należało puszczać Reeda. Teraz, po nagłej dezercji celestian, każdy pomocnik był dla Fandorina na wagę złota. Zwłaszcza taki, który potrafi obchodzić się z bronią.
– Więc mówi pan, że ma pan sto dolarów?
Erast Pietrowicz wyciągnął z kieszeni kubek z kośćmi.
Possi
Oddział pomocników Fandorina był imponujący. Z daleka wyglądał jak całe wojsko.
Na czele dwaj zaprzysiężeni oficjalnie zastępcy szeryfa: sam Erast Pietrowicz i Masa. Za nimi jeszcze dwaj konni, Melvin Scott i Washington Reed. Po postawie w siodle, po nonszalancko nasuniętych kapeluszach od razu było widać, że to ludzie poważni, prawdziwi ganfajterzy. W pewnej odległości od konnej awangardy podążały w szyku pieszym główne siły. Cała dorosła ludność wspólnoty „Promień Światła”, czterdzieści siedem luf. Ściślej mówiąc, drewnianych kijów, albowiem wieśniacy stanowczo odmówili wzięcia do rąk broni palnej, toteż zademonstrować tę armię nieprzyjacielowi można było jedynie z daleka.
* * *
Kobiety przebrano w portki i ustawiono z tyłu, wszystkim włożono na głowy spiczaste kapelusze (we wsi celestian zostało ich pod dostatkiem).
Wedle wyliczeń sztabu generalnego, w którego skład wchodzili Erast Pietrowicz i Scott, podstęp powinien był zadziałać, pod warunkiem że rozmieści się „piechotę” na zewnętrznym kręgu blokady i nie każe się jej wychylać. Byle tylko nie doszło do walki.
Fandorin był skupiony i pochmurny – czuł ciężar odpowiedzialności za pacyfistów, których, bądź co bądź, wciągnął w bardzo niebezpieczną rozgrywkę. Za to Masa na swoim kucu promieniał jak księżyc w pełni. Wszystko mu się podobało: i kowbojski strój, i cudowny pejzaż, i przejażdżka na świeżym powietrzu, a najbardziej – gwiazda szeryfa. Bitą godzinę pracował nad tymi dwiema blaszkami, i teraz błyszczały tak, że oczy bolały patrzeć.
Dwójka, podążająca za Rycerzem Smętnego Oblicza i jego wesołym giermkiem, wyglądała mniej więcej tak samo: „pink” blady i ponury (co prawda, nie z powodu rozterek moralnych, ale z przepicia), Murzyn wesoły i roześmiany – duchy w dzień śpią, a bandytów Wash się nie obawiał. Udział Reeda w ekspedycji kosztował Erasta Pietrowicza dwa rzuty kośćmi. Po pierwszym Murzyn stracił swoje sto dolarów, po drugim znalazł się w szeregach ochotników, sto dolarów zaś otrzymał z powrotem, na pociechę.
Wszelako już w połowie drogi plan kampanii zaczął trzeszczeć w szwach.
Washington Reed, nucący jakąś wesołą piosenkę, nagle umilkł i zeskoczył z konia.
Pochylił się nad ziemią i wskazał drżącym palcem odcisk podkowy.
– Patrzcie! Kwadratowe gwoździe! Przejechał tędy Jeździec bez Głowy! Niedawno!
Scott przykucnął, dotknął śladu palcem.
– Duży koń. Ale dlaczego uważasz, że to Jeździec bez Głowy?
– Ja wiem…
Reed cały się trząsł. Twarz mu poszarzała.
– Jest w zmowie z Czarnymi Chustami!
Niedobrze, zrozumiał Erast Pietrowicz, i zawołał ze sztuczną brawurą:
– To świetnie, upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu! Wash cofnął się.
– Ale beze mnie. Nie podejmowałem się walczyć z Bezgłowym. Peggy, staruszko, wracamy!
Nie słuchając namów, pognał ścieżką w dół. Siwa klacz truchtem ruszyła za nim.
– Hej! – krzyknął Erast Pietrowicz. – Może rzucimy kości? O co pan chce!
Zza zakrętu dobiegło:
– Zgiń, przepadnij, szatanie!
I tak kawaleria Fandorina zmniejszyła się o jedną czwartą.
Bojowego ducha oddziałowi wydarzenie to nie dodało. Mimo to wszyscy ruszyli dalej.
Wąską górską ścieżką possi posuwali się gęsiego, ale przed wyjściem na płaskowyż Erast Pietrowicz zebrał wszystkich w ciasną grupę i jeszcze raz wytłumaczył zadanie.
– Panie i p-panowie! Każde z was otrzymało numer. Parzyści pójdą w prawo, nieparzyści w lewo. Wzdłuż całego skraju otwartej przestrzeni biegnie pas dużych głazów. Chowacie się za nimi po dwoje, troje, wystawiacie na zewnątrz kije i w żadnym wypadku się nie wychylacie. Cokolwiek będzie się działo. Z-zrozumiano?
– Ta-ak! Ja-asne! – odpowiedział bezładny chór, w którym najgorliwiej brzmiały głosy kobiece.
Złe przeczucie ścisnęło serce Erasta Pietrowicza. Było już jednak za późno na zmianę planu.
– Naprzód! – powiedział do konnych, wyciągając białą chustkę.
Teraz miał nastąpić najbardziej ryzykowny moment operacji. Jeśli wartownik, zobaczywszy trzech jeźdźców i przegrupowujących się za ich plecami pieszych, otworzy ogień, mogą być ofiary. Cała nadzieja w białej fladze.
Fandorin pokłusował naprzód, ze wszystkich sił wymachując chustką i krzycząc:
– Nie strzelać! Nie strzelać! Chcemy rozmawiać!
Wartownik strzelił, ale chyba nie do parlamentariuszy tylko w powietrze – na alarm.
– Teraz! Z koni! – Scott dogonił Erasta Pietrowicza i wskazał wielki głaz, leżący na środku płaskowyżu.
Było to ustalone wcześniej; wszyscy trzej zeskoczyli z siodeł. Scott huknął na konie i te popędziły z powrotem. Nie będą już potrzebne.
Przylgnąwszy do nagrzanego słońcem kamienia, Erast Pietrowicz obejrzał się i odetchnął z ulgą.
Pierwszy etap operacji przebiegł bez zakłóceń.
Ważny strategicznie punkt, z którego będzie się prowadzić rokowania, został zajęty. Wszyscy mieszkańcy komuny są cali i przyczaili się w ukryciu – sterczą stamtąd tylko szpice kapeluszy i kije, nawet stąd wyglądające jak lufy strzelb, a już ze skały tym bardziej.
Читать дальше