– Zaczekajmy trochę – szepnął Scott. – Niech podejdzie herszt. Nie będziemy przecież gadać z wartownikiem…
Przez lornetkę było dobrze widać głowę czujki, sterczącą zza głazu: szerokoskrzydły kapelusz, czarna chusta na twarzy. Lufa winchestera przesuwała się szybko w prawo, w lewo – wartownik się denerwował.
Po jakichś pięciu minutach obok ukazały się jeszcze dwa kapelusze.
– Teraz – powiedział Melvin, którego przymrużone oczy nie ustępowały bystrością zeissowskiej lornetce. – Sam z nimi porozmawiasz?
– Lepiej ty. Ciebie na pewno znają.
W ręku „pinka” pojawiła się skórzana tuba. Scott odchrząknął, pociągnął z flaszki i zaryczał tak głośno, że Erastowi Pietrowiczowi zadzwoniło w uchu.
– Hej wy, bękarty! Tu Melvin Scott z agencji Pinkertona. Są ze mną dwaj zastępcy szeryfa i possi – pięćdziesięciu ludzi! Jesteście w pułapce! Wychodzić pojedynczo z podniesionymi rękami!
Żadnej odpowiedzi. Dwa kapelusze zniknęły, został tylko jeden.
– Niepotrzebne było to o podniesionych rękach – powiedział z niezadowoleniem Fandorin. – Na coś takiego nigdy się nie zgodzą. Przecież wszystko omówiliśmy! Mają oddać dziewczynę i odejść z d-doliny!
– Nie będziesz mnie uczył, jak się prowadzi rokowania z bandytami. – Scott potrząsnął butelką i wyraźnie się zirytował – whisky zostało tylko trochę na dnie. – Zażądasz dolara – dostaniesz cent. Takie są zasady handlu.
Ze skały zamachano szmatą.
– Hej, Scott! Jak chcecie poważnie porozmawiać, to przyjdźcie tutaj! Dwóch!
– Dlaczego dwóch? – zapytał Erast Pietrowicz.
– Zawsze się tak robi. Jeden się targuje, a drugi chodzi tam i z powrotem i przekazuje hersztowi. Możemy oczywiście powiedzieć, żeby sami tu przyszli, ale to ryzykowne. Jeszcze się nie daj Boże zorientują, jakich mamy possi. A wtedy koniec.
Argument był rozsądny.
– Skoro dwóch, to idziemy my z Masą. Ty zostajesz.
– Zgoda. Nie można przecież zostawić jako dowódcy Chińczyka.
– To Japończyk.
– Co za różnica. Tylko pamiętaj: oni w żadnym wypadku nie mogą się domyślić, że ty tu dowodzisz. Bo was nie wypuszczą. Niech myślą, że possi przyprowadził Melvin Scott.
Kiedy Fandorin z Masą wyszli na otwartą przestrzeń i powoli zmierzali w stronę Dwóch Palców, kamerdyner powiedział:
– To bardzo dobrze, panie, że mają tu zwyczaj wysyłać dwóch parlamentariuszy. Może poradzimy sobie sami z ludźmi w czarnych furosiki . Jeżeli jest ich mniej niż dziesięciu.
Okazało się, że w skale, na której znajdowało się stanowisko dla wartownika, wykuto wysokie stopnie.
– Broń położyć na ziemi, tak żebym widział! – krzyknął głos z góry. – I wchodzić!
Erast Pietrowicz położył „rosyjski” rewolwer, Masa – krótki miecz.
– Ty, kosołapy, a z drugiej kabury?
– Tam są tyrko pareczki do jedzenia ryzu!
Masa rozpiął kaburę i pokazał sterczące z niej patyki.
Zaczęli się wspinać.
– Tylko żadnych sztuczek! Ręce trzymać na widoku! Mam was na muszce! – pokrzykiwał z góry ten sam głos.
Na wysokości dziesięciu sążni nad ziemią w skale była nisza – niczym dziura w zepsutym zębie.
Tę wspaniałą naturalną kryjówkę rozszerzono i wyposażono tak, by zapewnić strażnikowi jak najszersze pole widzenia i ochronę. Stało tu drewniane krzesło, manierka z wodą, leżały niedopałki. Pod ścianą oparto karabin.
Człowiek w nisko nasuniętym kapeluszu trzymał w rękach dwa rewolwery, wycelowane w parlamentariuszy. Piwne oczy patrzyły czujnie znad czarnej chusty.
– Tędy, jeden za drugim i powoli, powoli.
Wskazał podbródkiem w bok. W głębi widać było jeszcze jakieś stopnie.
Erast Pietrowicz zaczął wchodzić pierwszy.
Okazało się, że stanowisko strażnika znajdowało się zaledwie w połowie podejścia. Schody, wykute w skale z przeciwnej strony i zupełnie niewidoczne z równiny, prowadziły na sam szczyt. Widać stąd było cały „rękaw”, wejścia do niego strzegły Dwa Palce. Było to wąskie przejście, wrzynające się w skałę. Na jego końcu widniał zbity z desek barak, corral z końmi i wyrąbana w zboczu czarna dziura – zapewne wejście do opuszczonej kopalni.
Stopnie prowadziły na gładki placyk o średnicy dwunastu kroków, otoczony czymś w rodzaju parapetu. Czekało tam jeszcze dwóch ludzi, też w chustach: jeden niebieskooki o gładkim młodzieńczym czole; jego towarzysz miał tylko jedno oko, czarne i złe, a w miejscu drugiego wklęsłą jamkę.
– Źle ich obszukałeś, Dick – powiedział jednooki do konwojenta. – Laluś ma pod surdutem derringera. Chiniec nóż w bucie i jakieś draństwo w prawej kaburze.
– Nie jestem Chiniec. – Masa wyjął zza cholewki sztylet i znów próbował udawać, że nunczaku to pałeczki do ryżu, ale z jednookim ten numer nie przeszedł. Przy wtórze śmiechu młodego powiedział:
– Ryż będziesz żreć potem. Jeżeli dożyjesz… Zdejmuj pas. Rzuć w dół. O tak.
Erast Pietrowicz zmuszony był wyjąć herstala z kabury pod pachą i odrzucić w bok. Wszyscy trzej bandyci trzymali parlamentariuszy na muszce – nie miało sensu się spierać.
Gorsze było jednak co innego.
Stąd, z wierzchołka skały, cały płaskowyż widać było jak na dłoni: i ukrytego za głazem Melvina Scotta, i rozstawionych półkolem mieszkańców komuny. Dobry strzelec bez trudu trafiłby każdego.
A poza tym: bandytów było trzech, a w corralu co najmniej półtora dziesiątka koni. Gdzie pozostali bandyci? Erast Pietrowicz zapytał wszakże o co innego.
– Co z dziewczyną? Żyje?
– Jeszcze jak – odparł jednooki.
Dwaj pozostali zarżeli radośnie, przy czym najbardziej rozbawiony był najmłodszy – ten z niebieskimi oczami.
– Nigdy nie widziałem Chińczyka z gwiazdą szeryfa! – wykrzyknął dźwięcznym, jeszcze półdziecinnym głosem i znowu zaniósł się śmiechem. – Jorge, tylko popatrz!
– To Japończyk. Jesteśmy z-zastępcami szeryfa i otrzymaliśmy wszelkie pełnomocnictwa. – Fandorin starał się mówić jak najbardziej oficjalnie. Dziwnie mu się nie podobał dobry humor bandytów. – Sami widzicie, ilu nas jest. Oddajcie nam pannę, a ja spróbuję załatwić, żeby wam pozwolono opuścić dolinę. Celestianie są bardzo rozgniewani za ten dowcip z Jeźdźcem bez Głowy, ale się p-postaram.
Umilkł wyczekująco, żeby sprawdzić, jaka będzie reakcja na jego słowa.
Reakcja była wciąż taka sama: niebieskooki aż skręcił się ze śmiechu, ten z piwnymi oczyma prychnął, a Jorge przymrużył swoje jedyne oko.
– Bardzo jesteśmy wdzięczni za wielkoduszność, señor – powiedział z komiczną powagą. – Ludzi ma pan dużo, to prawda. Ale jaki z nich pożytek? Nie dobierzecie się do nas, sam pan widzi. Woda w obozie jest. Żywność też. W najgorszym razie możemy jeść koninę, wystarczy jej na rok.
– Aleś mu powiedział, Jorge! Koninę! – zachichotał najmłodszy. – Nie mogę!
Fandorin powiedział szybko po japońsku:
– Czuję tu jakiś podstęp. Chcą zyskać na czasie.
Masa uśmiechnął się.
– Pewnie zaraz się na nas rzucą. Ja biorę na siebie Czarne Oko. Jest niebezpieczny. Ty panie, dwóch pozostałych. Uważam, że tak będzie sprawiedliwie.
– Siu-siu-musiu – przedrzeźnił go młody śmieszek. – Cha, cha, cha!
Japończyk mylił się jednak. Nikt nie zaatakował parlamentariuszy. Strzały padły na dole.
Erast Pietrowicz obejrzał się i zobaczył, że wprost z pionowej ściany góry, jak w bajce, na płaskowyż jeden za drugim zeskakują ludzie. Było ich z tuzin. Twarze zakryte chustami.
Читать дальше