Reed trącił klacz i ta z nieoczekiwaną żywością skoczyła z miejsca i odbiegła na jakieś dwadzieścia kroków.
– Patrzcie ich, jacy chytrzy! – krzyknął z bezpiecznej odległości. – A jeśli Bezgłowy mnie pozna? Ja jeden byłem tam czarny, kiedy go wieszali. Co prawda stałem z boku, ale zawsze… Nie zgadzam się za wszystko złoto świata! Wam na tym zależy, więc sami zanieście.
– Tysiąc! – z rozpaczą zawołali starsi, ale Reed zamiast odpowiedzi odjechał jeszcze na dziesięć kroków i prawie zniknął w ciemnościach.
Erast Pietrowicz zawahał się. Nieczęsto można zarobić tysiąc dolarów w złocie w tak niekłopotliwy sposób: wystarczy krótka przejażdżka (wprawdzie z niezbyt apetycznym bagażem). Ale czy wypada się bogacić na strachu zabobonnych ludzi? Szlachetny mąż pewnie by tego nie zrobił.
Tu jednak przyszedł mu do głowy lepszy pomysł – nawet sam Konfucjusz nie znalazłby w tym nic zasługującego na potępienie.
– Panowie, jeśli przykryjecie tę rz-rzecz jakąś serwetką, mogę ją zanieść do Kanionu Węża. Pieniędzy nie chcę, ale przysługa za przysługę. Rano wyruszam z ekspedycją przeciw bandytom. Będę potrzebował solidnych possi – mężczyzn dobrze władających bronią. Gdybyście mi dali piętnastu, dwudziestu ludzi…
– Jest nas dwudziestu ośmiu dorosłych mężczyzn! – zakrzyknął Razis. – Pójdziemy wszyscy!
Poparł go inny:
– Możemy też wziąć chłopców powyżej piętnastu lat, będzie to dla nich z pożytkiem. Wtedy zbierze się prawie czterdziestu konnych!
I będzie można jednym strzałem ubić dwa zające, pomyślał Fandorin. A nawet trzy. Uwolnić dziewczynę, wypędzić z doliny bandytów, a w dodatku poprawić stosunki między sąsiadami. Pułkownik Star będzie zadowolony.
– To nic nie da – powiedział ojciec młodzieńca, uśmierconego przez widmo. – Rozłupany Kamień nie ukaże się bezbożnikowi. Jeszcze się rozgniewa. A my za to zapłacimy.
Spór zakończył sam Moroni.
– Matuzalem ma rację. Nie przystoi nam, ludziom wiary, uciekać się do pomocy bezbożnika. Murzyn też ma rację. To nam na tym zależy i to my zaniesiemy.
Nikt się nie ośmielił zaoponować apostołowi. Decyzja została podjęta.
– Ale który z nas to uczyni? – zapytał Razis.
I wszyscy ze strachem popatrzyli na głowę, spoczywającą na dużym srebrnym półmisku, którego brzegi w świetle pochodni złowieszczo migotały krwawymi blikami.
– Ja – rzekł krótko Moroni i przeżegnał się. – A któż by inny?
Erast Pietrowicz spojrzał na niego z szacunkiem. Jak widać, nie bez powodu celestianie wybrali tego siwobrodego karzełka na apostoła i wyruszyli z nim z rodzinnego gniazda za siódmą górę i rzekę. Tak właśnie powinien postępować prawdziwy wódz.
– Jeżeli… jeżeli nie wrócę… – Moroni ze wszystkich sił starał się mówić twardo – ster przejmiesz ty, Razis. A wy, bracia, przysięgnijcie, że będziecie go słuchać, jak słuchaliście mnie.
Pozostali patrzyli nań z uwielbieniem i tylko pokłonili się nisko na znak posłuszeństwa.
* * *
Wszyscy razem doszli do niewielkiej dębiny, za którą rozciągało się pole, urywające się nad kanionem. Po drugiej stronie wąwozu wznosiły się skały, ale ich wierzchołki niknęły w szarym półmroku. Świt jeszcze nie nastąpił, ale był już blisko.
– To jest to uschnięte drzewo – pokazał Washington Reed. W odległości jakichś trzystu kroków majaczył czarny kształt – tam zapewne był skraj kanionu.
Blady Moroni stał uroczyście wyprężony, trzymając przed sobą półmisek, na którym ciemniała oderwana głowa. Całkiem jak orszak powitalny z chlebem i solą, pomyślał Fandorin. Brakuje tylko solniczki.
– W żadnym razie nie wolno panu odmawiać modlitw i wzywać imienia boskiego – instruował apostoła Reed. – Bo inaczej on zniknie, nie zabierając głowy i jutro trzeba będzie zaczynać wszystko od nowa. Doniesie pan, położy pod drzewem i zawróci. Można biegiem, to nie szkodzi. Aha, i niech pan nie zapomni powiedzieć: „Nie myśmy zabrali, ale my oddajemy”.
Moroni odsunął doradcę.
– Bracia, dajcie mi broń! W razie czego bez walki się nie poddam.
Podano mu staroświecki szturmak z lejkowatą lufą i apostoł załadował w nią wielką srebrną kulę. Ręce trzęsły mu się jak w febrze. Fandorin kolejny raz uznał prawdziwość maksymy, głoszącej, że prawdziwa odwaga to nie brak strachu, lecz pokonanie go.
– Nie bierz broni! – jęknął błagalnie Wash. – Będzie tylko jeszcze gorzej!
Apostoł zignorował go.
– Teraz się nie módlcie – powiedział braciom na pożegnanie. – Pomodlicie się potem.
I samotnie ruszył przez łąkę. Ścieląca się nad trawą mgła sięgała mu najpierw do kolan, potem do pasa, i wyglądało to, jakby przechodził w bród mleczną rzekę.
– Połowę już przeszedł – odezwał się Reed. – Jeszcze pięć minut i koniec…
– A-a-a! – wrzasnął jeden ze starszych, pokazując gdzieś w bok. – To on! To on!
Wszyscy obejrzeli się jednocześnie, wydając zbiorowe drżące westchnienie.
Z boku, z ciemności, w którą cofała się ustępująca noc, wychynął czarny jeździec w rozwianym płaszczu. Siedział na olbrzymim łaciatym koniu, sam nienaturalnych rozmiarów, a nad jego szerokimi ramionami nie było nic – pustka!
Nawet Fandorin na taki widok poczuł się nieswojo, celestianie zaś, krzycząc i zawodząc, rzucili się do ucieczki. Przy Eraście Pietrowiczu pozostał tylko Washington Reed.
– Rzuć głowę, rzucaj! – wrzasnął do Moroniego. – Rzucaj, bo zginiesz!
Apostoł obejrzał się na krzyk, a może na tętent kopyt. Zobaczył pędzącą na niego zjawę i zamarł.
– Nie stój! Rzuć półmisek i uciekaj! – darł się Wash.
Apostoł szarpnął się w tył, ale Jeździec bez Głowy już odciął mu drogę do dębiny. Wobec tego Moroni pobiegł do przodu, wciąż trzymając przed sobą półmisek. O szturmaku ze srebrną kulą najwyraźniej zapomniał.
Erast Pietrowicz skoczył do konia i wyrwał z olstra karabin. Murzyn uwiesił mu się na ręce.
– Co pan?! Oszalał?!
Zresztą nie było już czasu, by celować.
Moroni dobiegł do drzewa, wyprzedzając Jeźdźca zaledwie o mgnienie. Odwrócił się, uniósł nad głową półmisek, ale nie wytrzymał straszliwego widoku – cofnął się, zachwiał i razem ze swym ciężarem runął w przepaść.
Fandorin i Reed krzyknęli.
Na skraju kanionu koszmarny jeździec poderwał srokatego konia na tylne nogi i zawrócił. Mignąwszy czarnym cieniem wzdłuż urwiska, zniknął we mgle.
– Pojechał po głowę – wybełkotał Reed. – A gdyby pan do niego strzelił – koniec z panem.
Erast Pietrowicz odepchnął go i pobiegł w stronę drzewa.
Zza grzbietu gór zaczął się sączyć różowawy blask, mgła rozwiewała się w oczach.
Ale dno kanionu ciągle tonęło w mroku. Fandorin nachylił się i długo wpatrywał w ciemność, lecz nie udało mu się dostrzec ciała nieszczęsnego Moroniego. Tylko gdzieś daleko w dole szumiał bystry strumień.
Wash stał nieopodal. Nie śmiał podejść do drzewa.
– Co pan powie o tych śladach? – zapytał Erast Pietrowicz, pokazując wyraźne odciski kopyt.
Zbliżywszy się ostrożnie i na wszelki wypadek splunąwszy przez ramię, Murzyn powiedział:
– Gwoździe z czworokątnymi łebkami? Tak podkuwali konie wojownicy z plemienia Lakota. Może lepiej stąd chodźmy?
– To Indianie w ogóle podkuwali konie? – zdziwił się Fandorin.
A zresztą, człowiek stąd na pewno wie lepiej.
Ślady podków prowadziły wzdłuż kanionu, lecz na kamieniach zniknęły. Gdyby był tutaj Melvin Scott, z pewnością znalazłby trop, ale z Washa Reeda pożytku było niewiele. Wlókł się z tyłu na swojej Peggy i ciągle namawiał Erasta Pietrowicza, żeby zawrócili.
Читать дальше