A przede wszystkim, co on sam o sobie pomyśli?
Erast Pietrowicz pochylił się nad biurkiem, umoczył stalówkę w kałamarzu i z rozmachem napisał kilka krótkich zdań po angielsku: przykro mi, ale mój kontrakt nie przewidywał udziału w podejrzanych operacjach handlowych, toteż odmawiam przyjęcia dwudziestu tysięcy dolarów i uważam się za zwolnionego od dalszych zobowiązań.
A może oddać też otrzymane cztery tysiące, zawahał się.
Nie, właściwie z jakiej racji? Wykonał przecież zadanie, a nie było ono łatwe.
Wysłał wiadomość telegraficznie wprost do biura notarialnego w Crooktown. Z dopiskiem: „Pan Maurice Star. Pilne. Do rąk własnych” – czyli postąpił, jak przystało na szlachetnego męża. Konfucjusz byłby zadowolony.
Najbardziej ryzykowna przygoda w życiu Erasta Fandorina
Na ranczu „Dwa Księżyce” nie było prawie nikogo. Tylko w dużym corralu obok domu mieszkalnego sterczało trzech kowbojów. Robili coś przy rozwieszonej na ogrodzeniu uprzęży. Na zbliżającego się jeźdźca w czarnym ubraniu popatrzyli, osłaniając ręką oczy (słońce świeciło mu za plecami), poznali go i o czymś między sobą zaszeptali. Spoglądali może niezbyt życzliwie, ale w każdym razie nie zaczepnie. Jeden był całkiem młody, dwaj inni nieco starsi.
Erast Pietrowicz podjechał blisko i pozdrowił ich. Nie odpowiedzieli i na dodatek odwrócili się plecami.
Wobec tego, wiedząc, że na ludzi nieokrzesanych cichy głos działa silniej niż krzyk, pozdrowił ich jeszcze raz, ale prawie niedosłyszalnie. Wyczekująco odchylił się w siodle.
Teraz kowboje odpowiedzieli na powitanie, i to uprzejmie.
– I panu, sir.
– Uszanowanie – rzucili dwaj starsi.
Młokos w milczeniu kiwnął głową i poprawił na szyi czerwoną bandanę.
Fandorin bynajmniej nie zamierzał uczyć tych gburów grzeczności, po prostu chciał spytać, czy mister Cullighan lub jego córka są w domu, ale okazało się to niepotrzebne.
Rozległo się głośne radosne rżenie i z dalekiego końca corralu, podrzucając zgrabnym łbem, pomknęła w kierunku gościa piękna kara Selma. Rozdęła nozdrza, pieszczotliwie skubnęła Erasta Pietrowicza zębami za ramię, a on podrapał ją po białej gwiazdce na czole.
A więc przynajmniej Ashleen jest w domu, domyślił się i w tym momencie usłyszał głos perły prerii:
– Mister Fendorin, to pan?
Stała w otwartym oknie i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Twarz miała zarumienioną, pierś jej falowała. Z jakiego powodu?
Dotknął ronda kapelusza – tu, na Zachodzie, witając damę, nie odkrywało się głowy. Wyglądało to całkiem wdzięcznie i Erast Pietrowicz przejął ten zwyczaj.
– No, no, jest pan tu mile widziany – powiedziała miss Cullighan, po krótkiej chwili wskazując ruchem głowy Selmę. I roześmiała się z własnego sympatycznie dwuznacznego żartu. – Ale proszę wejść! Tyle tu o panu mówiono!
Fandorin wszedł na ganek.
Ashleen powitała go w przedpokoju i poprowadziła do przyległego salonu, z którego, jak pamiętał z poprzedniej wizyty, wchodziło się do jadalni. Oba skrzydła prowadzących tam drzwi były uchylone i postukiwały w lekkim, orzeźwiającym przeciągu; na zalanych słońcem oknach trzepotały białe firanki.
Dziewczyna była wyraźnie czymś przejęta, co niezbyt pasowało do jej charakteru. Co oznaczał rumieniec, drgające rzęsy, przyśpieszony oddech? Erast Pietrowicz stanowczo odrzucił przypuszczenie, zbyt pochlebne dla jego miłości własnej.
I postąpił słusznie.
Natychmiast znalazło się wytłumaczenie stanu ducha miss Cullighan.
– O Boże, stał się prawdziwy cud! – wykrzyknęła, chwytając gościa za rękę. – Słyszał pan już? Pułkownik daje tacie za moją dolinę trzysta tysięcy! TRZYSTA TYSIĘCY! Teraz jestem najbogatszą partią w całym Wyoming! Sama jestem sobie panią! Za miesiąc będę pełnoletnia i wyjdę za mąż, za kogo zechcę!
– G-gratuluję. – Fandorin przysiadł na parapecie, w przewiewie. – Poprzednim razem na państwa ranczu było pełno ludzi. A dzisiaj pusto.
– Chłopcy pognali stado na kolej, a tata dopiero co wyjechał do Crooktown, do notariusza. O trzeciej podpisują umowę, a chciał jeszcze przedtem zajechać do banku, uprzedzić, żeby przygotowali skrytkę. Mister Star obiecał wypłacić połowę w gotówce!
Szlachetne postępki wymagają pewnej teatralności, należy ich dokonywać pięknie. Dlatego też Erast Pietrowicz nie odmówił sobie przyjemności udramatyzowania swego wystąpienia.
– Pani, przywożę ważne wiadomości – zaczął z posępną miną i bardzo w porę przypomniał sobie amerykański żarcik. – Złą i dobrą. Od której m-mam zacząć?
Popatrzyła na niego z przestrachem – tak jak powinna.
– Lepiej niech pan zacznie od złej.
– Nie będzie pani najbogatszą partią w Wyoming. – Zmarszczył brwi, ze wszystkich sił próbując powściągnąć uśmiech.
– Ach! – jęknęła miss Cullighan.
– Będzie pani najbogatszą partią w całej Ameryce.
– Oj! – pisnęła miss Cullighan.
I tu Fandorin się roześmiał. Jego niezbyt wymyślna repryza wywarła na audytorium ogromne wrażenie.
Krótko, bez zbędnych szczegółów, wyjaśnił pannie, co miał na myśli. Ashleen słuchała, rozchyliwszy różowe usteczka, jej twarz z rumianej stała się blada, a potem znów poczerwieniała.
– …Trzeba wysłać do pani ojca depeszę – podsumował Erast Pietrowicz. – Jeśli mister Star chce kupić Dream Valley, niech zapłaci prawdziwą cenę. Nie jestem specjalistą ale jestem pewien, że cena pójdzie tu w miliony.
W jadalni coś brzęknęło i Ashleen szybko położyła palec na ustach.
Podbiegła do uchylonych drzwi i krzyknęła gniewnie:
– Sally! Wynoś się! Potem posprzątasz!
Starannie zamknęła drzwi, odwróciła się.
Przyjemnie było widzieć tę kapryśną pewną siebie pannę tak zaskoczoną.
– Ja… słyszałam wszystko jak przez mgłę… – wyszeptała. – I może źle zrozumiałam… Powiedział pan, że ile? Dziesięć ton?!
– Są to tylko wstępne i oczywiście bardzo ostrożne szacun…
Firanka wzdęła się w ostatnim powiewie przeciągu i załaskotała Erasta Pietrowicza w twarz. Odsunął lekką tkaninę, z roztargnieniem spoglądając na zewnątrz, i nagle urwał w pół słowa.
Trzej kowboje stali przy ogrodzeniu corralu, o czymś rozmawiając.
– Do diabła – wymamrotał Fandorin. – Jakże mogłem…
– Co? – zdziwiła się Ashleen. – Co pan powiedział?
– Pani wybaczy. Zaraz wrócę.
Przerzucił nogi przez parapet i zeskoczył na ziemię.
– Hej, chłopcze! – zwrócił się Erast Pietrowicz w familiarnej amerykańskiej manierze do młodzieńca z czerwoną bandaną na szyi. – Dlaczego się ze mną nie przywitałeś?
Dwaj pozostali mężczyźni przewidująco odeszli na boki. Młodzian pobladł i zamrugał niebieskimi oczyma. Otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku.
– No, powiedz coś. Chcę usłyszeć twój g-głos.
Niebieskooki cofnął się i wparł plecami w ogrodzenie.
– Chwileczkę – wtrącił się niepewnie jeden z pastuchów. – Czemu się pan czepia Billy’ego? On nic takiego…
Fandorin, nie słuchając, zerwał z szyi niebieskookiego bandanę. Tak jest! Z boku, poniżej lewego ucha, widniała podłużna, sinopurpurowa wybroczyna – ślad po uderzeniu kantem dłoni, zwanym „zaproszenie do snu”.
– Witaj, synku. – Erast Pietrowicz klepnął oniemiałego Billy’ego w plecy. – Opłaciło się zostawić cię przy życiu. Patrzę – znajome oczy. Nie odzywa się. I szyja nie wiadomo czemu obwiązana. No co, p-pogadamy?
Читать дальше