– Co ma tu do rzeczy religia? Nie można zostawić ludzi w nieszczęściu! Możemy się ścieśnić.
– Pan może sobie rządzić w komisji statystycznej – nie poddawał się Kryżow. – A na rzece to już, za pozwoleniem, ja. Nie możemy przeciążać koni, naderwą się. A musimy jeszcze dotrzeć do wsi w górze rzeki.
Kochanowski jednak też nie ustępował. Wywiązała się dyskusja, przerywana to żałosnymi, to oburzonymi okrzykami popa. Diakon milczał. Siąkał nosem i kręcił głową, z ciekawością obserwując dyskutantów. W odróżnieniu od ojca Wikientija, perspektywa dwunastowiorstowej przechadzki najwyraźniej go nie przerażała.
– No dobrze! Proponuję rozwiązać problem demokratycznie! – powiedział Alojzy Stiepanowicz. – Jako człowiek postępowy powinien się pan zgodzić. Przegłosujmy, czy brać ich ze sobą, czy nie brać.
– Jestem za! – krzyknął natychmiast pop.
– Cerkiew występuje przeciw powszechnemu prawu wyborczemu – przypomniał mu Kryżow. – Tak że święci ojcowie nie biorą udziału w głosowaniu. Ja jestem przeciw.
– Ja tez – poparł go stanowczo Masa. – Koń to żywe stwozenie, skoda go. Ten crowiek jest za trusty – wskazał na ojca Wikientija.
– Nie tłusty, tylko tęgi – obraził się pop i dodał z goryczą: – Ech, panowie demokraci, takiemu skośnookiemu poganinowi przyznajecie prawo wyborcze, a rdzennym Ruskim nie? I jak tu wam powierzyć matkę Ruś? – Wyciągnął ręce do Fandorina. – Tylko w panu moja nadzieja! Chociaż jest pan starej wiary, ale wszak wierzymy w jednego Chrystusa!
– Rz-rzeczywiście, panowie, jedźmy. I tak straciliśmy dużo czasu – rzekł polubownie Erast Pietrowicz. – Żeby nie przeciążać koni, będziemy jechać po kolei. Wy, święty ojcze, siadajcie na nasze sanie, a wy, ojcze diakonie, na drugie. Okryjcie się derą, ogrzejcie. Ja pójdę przy saniach, a po dwóch wiorstach się z-zmienimy.
Okazał pan prawdziwe miłosierdzie – rzekł niemal ze łzami pop, co prędzej wlazł pod niedźwiedzią skórę i natychmiast zmienił ton. – No, na co czekamy? Jazda!
* * *
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy Fandorin gorzko pożałował swego humanitaryzmu. Dopóki ojciec Wikientij uskarżał się, jak trudno być duszpasterzem w okręgu, gdzie prawie nie ma prawosławnych, tylko sami raskolnicy, można było jeszcze wytrzymać, było to nawet ciekawe. Potem jednak przedstawiciel Cerkwi panującej rozgrzał się i wpadł na wspaniały pomysł: skoro słuchacz i tak nie ma gdzie umknąć, może by pobawić się w misjonarza i spróbować ocalić heretycką duszę?
Na obojętnego Kryżowa nie marnował amunicji, zabrał się do Erasta Pietrowicza, uznawszy go najwyraźniej za najsłabsze ogniwo w łańcuchu innowierców i ateistów.
– Jak pańskie imię i otczestwo? Z których pan jesteś raskolników? – zapytał przymilnie. – Rysy ma pan nietutejsze.
– Erast Pietrowicz. Jestem z Moskwy – odrzekł Fandorin i przypomniawszy sobie, że raskolnicy zamieszkują w Moskwie w określonym miejscu, dodał: – Ze Słobody Rogoskiej.
– A-a, z Moskwy. No właśnie słyszę – wymowa gruba, ciągle „a” i „a”, jakby pies szczekał. Rogoscy staroobrzędowcy to nie to, co tutejsi, wy uznajecie kapłaństwo, macie swojego biskupa. Szacunek dla zwierzchności to dobra rzecz, to już pół wiary. Po pańskiej twarzy i manierach, szanowny Eraście Pietrowiczu, widać, żeś pan człowiek oczytany i oświecony. Jakże więc może pan odrzucać czynienie znaku krzyża trzema palcami? Zali nie jest powiedziane czarno na białym: „Winien przeto złączyć prawicy swojej pierwsze trzy palce na obraz Trójcy Świętej”? I pozwoli pan, że zapytam o patriarchę Nikona, który dla pańskich współwyznawców jest gorszy od diabła. Czyż nie dokonał ów mąż dzieła wielkiego, dzieła wagi państwowej, gdy na powrót zjednoczył Cerkwie bizantyjskich korzeni i przywiódł je pod skrzydła Cerkwi moskiewskiej? Czyż my, Słowianie, nie winniśmy dziękować…
Masa, zepchnięty w sam narożnik sań przez spasionego ojca Wikientija, nie wytrzymał i powiedział po japońsku:
– Usiądź na moim miejscu, panie. Rozprostuję nogi. – Wylazł zwinnie i zrejterowal do tyłu, do drugich sań.
Pop skomentował to następująco:
– Nie zniosło bisurmańskie ucho bogobojnej mowy. Nad tym też nie zaszkodziłoby panu się zastanowić. Jeśli moje słowa nie po sercu poganinowi, znaczy, że i diabłu nie w smak. To zaś, zgodnie z prawami logiki, oznacza, że są w smak Panu Bogu. Zatem niech pan sam osądzi jako mądry człowiek: skoro moje słowa podobają się Bogu, w nich zatem jest prawda… Czyżbym widział w pańskich oczach powątpiewanie?
– Nie, nie. Po prostu muszę zamienić parę słów z p-panem Kochanowskim – wymamrotał Erast Pietrowicz i też został w tyle, przyłączając się do drugich sań.
Jak się okazało, tam także mówiono o wierze.
– Jakież piękno dokoła, jakież piękno! – zachwycał się diakon. – Jakże mogą być tacy ludzie, co nie wierzą w Boga? Widziałem obrazy sławnych artystów. Niezwykle piękne, ani słowa. Ale czymże są ich dzieła, nawet samego pana Ajwazowskiego, wobec tego oto? – wskazał ręką brzegi, rzekę, niebo. – Są jak kałuża wobec oceanu!
– To prawda, ma pan słuszność – przyznał Kochanowski.
– Oczywiście, że tak. – I Warnawa zaintonował dźwięcznym dyszkantem psalm dwudziesty trzeci. – „Pańska jest ziemia i napełnienie jej, okrąg ziemi i wszyscy, którzy mieszkają na nim. Bo On go nad morzami utwierdził i nad rzekami umocnił go!” [56].
Masa pognał z powrotem do pierwszych sań. Z pośpiechu, nieprzyzwyczajony do chodzenia w walonkach, potknął się, ledwie utrzymał na nogach i diakon, przerwawszy śpiew, wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem – tak go rozbawił niezdarny cudzoziemiec.
W oddali, nad wysokim brzegiem, ukazały się domy wsi Dienisjewo: ogromne, z maleńkimi rzeźbionymi okienkami. Z kominów snuły się w niebo słupy białego dymu.
Nagle przednie sanie stanęły – woźnica gwałtownie ściągnął lejce.
– Kochanowski, słyszy pan? – krzyknął Lew Sokratowicz, unosząc się na koźle. – Psy wyją. To dziwne.
Wstyd na całą Europę
Istotnie, psy w całej wsi wyły jak opętane. Nie było słychać żadnych innych dźwięków: ani ludzkich głosów, ani zgiełku roboty – tylko posępny, żałosny chór psiego smutku.
– Co się tam u nich stało? – zapytał ze zdumieniem Kryżow, ruszając z miejsca. – Pomarli czy co?
Nie, nie pomarli.
Kiedy sanie podjechały na skraj wsi, z najbliższego domu wyskoczyła staruszka i szybko drobiąc nogami, pobiegła gdzieś ulicą. Na przybyszów nawet się nie obejrzała, co w takiej zabitej deskami wsi było rzeczą niezwykłą. Lew Sokratowicz zawołał za nią:
– Ej, babko!
Ale staruszka się nie zatrzymała. Kochanowski zeskoczył z kozła i popędził za nią.
– Proszę zaczekać! My z powiatu, w sprawie spisu! Gdzie tu można znaleźć starostę?
Na słowo „spis” babka wreszcie się obejrzała i wszyscy zobaczyli, że twarz ma wykrzywioną rozpaczą, a może strachem. Przeżegnała się dwoma palcami, wymamrotała głośno: „Tfu, a niech cię!”, i nie odpowiadając, skryła się za węgłem najbliższego domu.
– Co za licho? – wyszeptał speszony Alojzy Stiepanowicz. Fandorin z zainteresowaniem oglądał osadę.
Wieś starowierców bardzo mało przypominała zwykłe środkoworosyjskie sioła. Po pierwsze, ze względu na rozmiary budynków. Nawet zamożne włościańskie rodziny gdzieś na Riazańszczyźnie czy Orłowszczyźnie nie mają takich domów: wysokich – na dwie, dwie i pół kondygnacji, z dziesiątkiem okien na fasadzie, a gdzieniegdzie nawet z rzeźbionymi balkonikami. Po drugie, w ogóle nie było płotów. Tutaj sąsiad nie odgradzał się od sąsiada. Najbardziej zaś zdumiewała schludność i chędogość. Ani wykrzywionych dachów, ani stosów śmieci, ani koślawych obórek. Wszystko solidne, mocne, akuratne. Z powodu długiej odwilży śnieg na ulicy prawie wszędzie stopniał, ale miękkie błoto posypane było żółtym piaskiem i płozy wprawdzie skrzypiały, ale nie grzęzły. Bliżej środka wsi domy były jeszcze zamożniejsze – na kamiennych podmurówkach, z koronkowymi firankami w oknach.
Читать дальше