Cóż, ruszyli dalej.
Dream Valley ukazała się nagle, bez uprzedzenia. Objechali kolejny posępnie szary głaz i nagle przestrzeń się rozpostarła niczym gigantyczny zielony wachlarz. Owalną czaszę ze wszystkich stron otaczały strome, lecz niezbyt wysokie góry o zboczach gęsto porośniętych sosnami. Ścianki czaszy w kilku miejscach poprzecinane były wąskimi kanionami i srebrnymi nitkami wodospadów, a na dnie leżały żółte i pomarańczowe spłachetki pól, jasnozielone kwadraty łąk, ciemnozielone plamy zagajników. Dolina z jednego krańca do drugiego miała chyba pięć wiorst długości.
– Oto ona, nasza mateńka! – z patosem wykrzyknął Łukow. – Nasza połowa to ta, gdzie żyto i łąki. Zagospodarowana, oblana łzami i potem. Ziemski raj. Promień światła w królestwie ciemności! A na prawo, tam, gdzie kukurydza i pszenica – ziemia celestian. Widzi pan ten pasek pośrodku? To granica, płot.
– Radnie – pochwalił dolinę Masa. – Gdyby posadzic ryz, byłoby jesce radniej. Jak rustro pod srońcem.
U wylotu wąwozu zaczynała się droga, nawet dwie; na prawo prowadziła ceglana, na lewo gruntowa, ale za to troskliwie obsadzona brzózkami. Po kwadransie jazdy tą drogą ich oczom ukazał się drewniany łuk z literami z dykty:
Collective Farm „Luch Sveta” [41]
– Cóż to za okazja? – zaniepokoił się Erast Pietrowicz, widząc girlandy kwiatów i rosyjskie flagi, zdobiące całą tę architektoniczną konstrukcję.
Przestraszył się, czy aby mieszkańcy komuny nie urządzili jakiejś uroczystości na cześć ewentualnego wybawcy. Bogu dzięki, nie.
– Wszakże to dzisiaj święto. – Kuźma Kuźmicz zrobił zapraszający gest. – Zaszczycił nas pan w rocznicę pamiętnego dnia. Wedle naszego rosyjskiego kalendarza dziś przypada dwudziesty szósty sierpnia. Dzień Borodina. Będzie uczta, tańce i śpiewy. Jakże bowiem inaczej? Toż to triumf rosyjskiego oręża.
I rzeczywiście, wietrzyk przyniósł z oddali dźwięki muzyki: trąb, harmonii, skrzypiec. Grano chyba marsza Pułku Preobrażeńskiego – zaskakujący repertuar jak na emigrantów i pacyfistów.
Przewodniczący prowadził gości obok paradnych domów-bliźniaków, opowiadając z dumą:
– Tu mamy dziecięcy ogród, gdzie wychowujemy malców. Wszystkie dzieciny są razem jak rzodkieweczki na grządce, dlatego nazywamy to ogrodem. Tradycji rodzinnej nie ma, całkowita równość. Ilu jest dorosłych – tylu rodziców. A tam szkoła, chłopcy i dziewczynki uczą się razem. Tutaj zarząd. Dwie bursy dla mężczyzn.
Zza dużego budynku z tabliczką „Dom Wypoczynku” dobiegł śpiew. Chór, w którym można było rozróżnić głosy męskie, kobiece i dziecięce, bardzo równo śpiewał Dubinuszkę.
– Wszyscy nasi są na majdanie, świętują – wyjaśnił przewodniczący. – Serdecznie zapraszam. Toż to będzie radość!
Masa został, by rozsiodłać konie, a Erast Pietrowicz pośpieszył za Łukowem.
* * *
Na małym placyku, za ustawionymi w podkowę stołami, siedziało kilka dziesiątków ludzi, na pierwszy rzut oka – zwykłych rosyjskich wieśniaków, tyle że odświętnie ubranych z tej uroczystej okazji. Baby w białych i kolorowych chustkach, chłopi z brodami, ostrzyżeni pod donicę. Po bliższym przyjrzeniu się jednak wieśniacy okazali się nieco dziwni. Wielu w okularach albo pince-nez, a i twarze przeważnie subtelne, nieprostoduszne – cecha, po której w Rosji bezbłędnie rozpoznaje się inteligenta, nawet jeśli włoży łapcie i kapotę.
Pieśń zakończyło zadzierżyste uchniem! i wszyscy odwrócili się do przewodniczącego i nieznajomego w brudnym ubraniu i kowbojskim kapeluszu.
– Powitajmy gościa, bracia i siostry! Oto Erast Pietrowicz Fandorin, nasz, Rosjanin! Przysyła go nam nasz dobroczyńca Mawrikij Christoforowicz, aby nas bronił i ocalił. Proszę siadać do stołu, drogi gościu. Zjeść i odpocząć po podróży. Jewdokiejuszka się panem zajmie.
Żwawa, poruszająca się kaczym chodem garbuska (sądząc z imienia, ta, która wypracowała najwięcej, jak to oni nazywają, osobogodzin) usadziła Fandorina pośrodku głównego stołu, szybko nałożyła mu na talerz pasztecików, kiszonej kapusty, pierożków i podała kubek kwasu. Przez lata życia na wygnaniu Erast Pietrowicz odwykł od wszystkich tych cudownych potraw i teraz z trudem się doczekał, aż Jewdokia poleje mu ręce wodą z dzbana. Dopiero po wytarciu dłoni w wyszywany w koguty ręcznik mógł oddać sprawiedliwość ojczystej kuchni.
Był tu i prosiaczek z chrzanem, i nóżki w galarecie, i kapuściany chłodnik, a wszystko przyrządzone nie gorzej niż w niezapomnianej traktierni Tiestowa.
Masa usiadł obok, wypatrzył z boku koszyczek ze swymi ulubionymi makowymi obarzankami, przysunął go do siebie i zjadł od razu dziesięć sztuk, po czym odchylił się do tyłu i jął strzelać oczkami po twarzach kobiet.
Było ich znacznie mniej niż mężczyzn. Najstarsze miały chyba około pięćdziesięciu lat, ale były też całkiem młode.
– O, jaka ładna! – rzekł kamerdyner po japońsku.
Młodziutką dziewczynę w czerwonej chustce Erast Pietrowicz zauważył wcześniej niż Masa. Trudno było jej nie zauważyć. Świeża, żywa buzia, perlisty śmiech, błyszczące czarne oczy – na tle nieciekawych kobiecin ta ślicznotka wyglądała jak barwny kwiat na spłowiałej trawie. Na lewo od niej siedział Łukow.
Piękność wykrzyknęła dźwięcznym, donośnym głosem:
– Oj, Kuźma, nie masz pojęcia, co mi się dzisiaj przydarzyło! Okropność!
Wszyscy mieszkańcy komuny bez względu na wiek zwracali się do siebie familiarnie na „ty” – Fandorin spostrzegł to już wcześniej, więc nie był zdziwiony. Zdumiewające było co innego – reakcja Kuźmy Kuźmicza. Jęknął i chwycił się za serce.
– Co takiego, Nastiuszko?! Nie strasz mnie!
Wykrzyknął to z przejęciem, bardzo szczerze.
Rumiana Nastiuszka ze śmiechem zwróciła się do pozostałych sąsiadów (wokół niej siedzieli sami mężczyźni):
– Nie szkodzi, że opowiadałam wam to już tysiąc razy?
Wszyscy zgodnym chórem jęli ją zapewniać, że z przyjemnością wysłuchają historii jeszcze raz. Nie dziwota! Takim głosikiem i z taką twarzyczką mogłaby recytować nawet tabliczkę mnożenia, przedstawiciele płci przeciwnej słuchaliby z zachwytem.
– Znowu widziałam Czarne Chusty!
– Oj, co ty mówisz?! – Łukow po babsku plasnął w ręce. – Jak? Gdzie?! Nic ci nie zrobili?!
– Nie przerywaj. – Dziewczyna kapryśnie trzepnęła go po ręku. – Poszłam rano nad strumień nazbierać kwiatów. Nagle jakby mróz mi przebiegł po plecach. Oglądam się, a oni patrzą na mnie z tamtej strony, z krzaków! Dwóch! Z czarnymi twarzami! Ja w nogi! Do samej wsi tak biegłam bez pamięci, nawet pantofelek zgubiłam, safianowy, z tych, co zeszłym razem przywiozłeś z gminy. Dobrze, że Miszeńka, taki odważny, poszedł potem i znalazł.
Nie odrywając paluszków od dłoni Kuźmy Kuźmicza, pogładziła po ramieniu młodego chłopca, który siedział obok, ale spoglądała w inną stronę.
– Na mnie patrzy – szepnął Masa, odwracając się do ślicznotki profilem, żeby mogła przyjrzeć mu się należycie.
Nie na ciebie, tylko na mnie, chciał powiedzieć Erast Pietrowicz, ale ugryzł się w język.
– Proszę, proszę, kwiatki rano zbierała – syknęła siedząca nieopodal kobieta. – My wszystkie harujemy w polu, a Nastka sobie spaceruje.
Niemłody mężczyzna w przedpotopowym mundurze z pagonami chorążego i medalem „Za ujarzmienie Czeczenii i Dagestanu” wstał i wygłosił toast.
– Drodzy towarzysze! Dziś, w osiemdziesiątą drugą rocznicę batalii pod Borodinem, chcę wznieść ten kielich miodówki na cześć rosyjskiego oręża! Amerykanie nigdy nikogo nie pokonali prócz nieszczęsnych Meksykanów, a myśmy zwyciężyli samego Napoleona! Za naszą wielką ojczyznę!
Читать дальше