– Cóż, skoro dziś pan nie zginął i chce pan spędzić u nas jeszcze jakiś czas, radziłbym zamienić pańską zabawkę na coś solidniejszego – powiedział uprzejmie, wskazując herstala. – W „Towarach Różnych” Melvina Scotta znajdzie pan wszystko, co potrzebne dla przeżycia i wygody. Wszystkie rodzaje broni, siodła, uprząż, konserwy mięsne, dynamit, odzież do…
– Mam list od Roberta Pinkertona – przerwał mu Fandorin. Scott rozejrzał się na boki i ujął go pod łokieć.
– Od początku czułem, że nie zjawił się pan tutaj tak sobie. Chodźmy. Za głośno tu.
Dwukrotnie przeczytał krótki list z nagłówkiem „Do wszystkich agentów etatowych i rezerwowych” i zmrużonymi oczyma przyjrzał się Erastowi Piętro wieżowi.
– Trzeba było przyjść do mnie od razu. Przynajmniej poradziłbym, żeby pan nie zadzierał z Rattlerem. Napisano tu: „udzielić wszelkiej pomocy”. Czym zatem mogę służyć?
– Proszę mnie lepiej wyekwipować. Nie jak obcego przybysza, byle tylko zedrzeć jak najwięcej pieniędzy, ale jak t-towarzysza i kolegę. Jestem w tych stronach człowiekiem nowym, polegam więc na panu.
„Pink” podrapał się w czubek nosa.
– I to wszystko?
– Na razie tak. Może później zwrócę się do pana o profesjonalną pomoc. Jeżeli zadanie okaże się trudniejsze, niż p-przypuszczam.
W oczach Scotta zabłysły wesołe iskierki, ale agent powstrzymał się od komentarza.
– Cóż, wobec tego chodźmy do sklepu.
Machnąwszy do kamerdynera, żeby go dogonił, Erast Pietrowicz ruszył za „pinkiem”.
– Nie chce pan mówić, pańska sprawa – odezwał się ten po chwili milczenia. – Ja i tak wiem, po co pan tu przybył. Czarne Chusty, tak? Nietrudno zgadnąć. Siedział pan przecież z tym rosyjskim błaznem z Dream Valley.
– Ja też jestem Rosjaninem – odparł zimno Fandorin.
– Nie chciałem pana obrazić. Jak pan zapewne zauważył, położyłem nacisk na słowie „błazen”, a nie na słowie „rosyjski”. No, a chyba pan nie zaprzeczy, że mister Kuzma Lukoff jest skończonym błaznem?
Nie, Erast Pietrowicz nie próbował zaprzeczać.
– Jeżeli chce pan znać moje zdanie – rzekł Scott, wzruszając ramionami – bandy w dolinie nie ma i być nie może. Czarne Chusty to, sądząc ze wszystkiego, ludzie poważni, skoro zajęli się pociągami. Na co im rosyjska wieś? Co można zrabować tym półgłówkom – książki w języku rosyjskim? Zdarza się często, że bandyci urządzają sobie w jakimś ustronnym miejscu tajny obóz. Ale wobec tego po co drażnić Rosjan i nasuwać się im na oczy? Uważam, że to wszystko wymysły. Ale skoro pułkownik Star chce sprawę wyjaśnić, jego prawo. W razie czego jestem do pańskich usług. List pana Pinkertona gwarantuje trzydziestoprocentową zniżkę. Znaczy, że będę pana kosztował tylko trzy pięćdziesiąt za dobę.
– Wezmę to pod uwagę.
Fandorin wahał się chwilę, czy nie zapytać o Dream Valley, uznał jednak, że na razie nie warto. Obejrzał się na sapiącego z tyłu Masę i cicho wyjaśnił mu po japońsku, o co chodzi.
Na schodkach „Towarów Różnych” czekał Łukow.
– Niech pan zrobi swoje zakupy, Kuźmo Kuźmiczu. My też musimy nabyć u pana Scotta to i owo.
Te proste słowa nie wiadomo czemu wprawiły przewodniczącego w zmieszanie.
– Nie, nie – bąknął spłoszony. – Mnie się nie śpieszy, ja później. Mam długą listę.
Rozmowa po rosyjsku rozbawiła Scotta.
– Śmieszny macie język. Jakbyście mieli żwir w ustach. „Pry-bry, dlini-blini”.
– Czemu to ma pan otwarte drzwi? – zapytał Fandorin, wchodząc do sklepu, obszernej szopy, całej zastawionej skrzynkami, pudłami i workami. – Czyżby w Splitstone nie kradli?
– Jeszcze jak kradną. Ale nie u Melvina Scotta. Bo wiedzą, że spod ziemi bym wykopał i obdarł ze skóry.
– Dawno pan służy w Agencji?
Sklepikarz wyjął z tylnej kieszeni spodni płaską butelkę, zapewne zabraną z saloonu, i pociągnął długi łyk.
– Już dwadzieścia lat temu razem z panem Pinkertonem polowałem na szajkę braci Jamesów. Wspaniałe były czasy. A teraz jestem w rezerwie, dostaję połowę pensji, pięćdziesiąt miesięcznie. Marna suma, więc trzymam sklep. Wszystko, co pan tu widzi, jest na sprzedaż. Oprócz tego. – Czule poklepał zakurzony łeb bizona, wiszący na ścianie. – Kiedyś taka sztuka nie kosztowałaby więcej niż dolara, bo po Równinach chodziły milionowe stada. Teraz nie zostało ani jednego byka, wszystkie wystrzelano. Mogę sprzedać za czterysta dolarów – i to tylko jak kolega koledze. Życzy pan sobie? No, jak pan chce.
Obejrzawszy się na Łukowa, który został na zewnątrz i nie mógł usłyszeć rozmowy, Erast Pietrowicz zapytał:
– Bracia celestianie też u pana kupują?
Scott mrugnął przebiegle.
– Rozumiem, do czego pan zmierza. Chce pan dostać za darmo informację o Dream Valley? Jak mnie pan zatrudni jako pomocnika, będzie pan mógł pytać, o co pan chce.
Znowu przechylił butelkę i wysączył whisky do końca. Wyjął spod lady jeszcze jedną, otworzył i nagle znieruchomiał.
– Chwileczkę.
Wziął oparty o ścianę karabin, podszedł do okna i wycelował w górę.
Erast Pietrowicz powiódł wzrokiem za lufą – „pink” chyba znowu mierzył w dzwon na wieżyczce.
Sucho gruchnął strzał. Kuźma Kuźmicz podskoczył na schodku, upuszczając panamę.
– Pudło – westchnął Scott i schował butelkę na miejsce. – Znaczy dosyć na dzisiaj. Znam swoją normę. A więc co mogę panu zaproponować? Na początek powinien się pan po ludzku ubrać. Będą panu potrzebne kapelusze z szerokim rondem, żeby słońce nie oślepiało. Kowbojskie buty. Widzi pan, mają ostre nosy, żeby łatwiej było wsuwać nogę w strzemię. Te spodnie podarłby pan sobie o kolczaste zarośla, trzeba kupić dżinsy. Przydadzą się też ze dwa wełniane koce. Flaszki. Siekiera albo tasak…
Masa już krygował się przed lustrem, przymierzając olbrzymi kapelusz, spod którego prawie nie było go widać. Spodobały mu się też buty – z wytłaczanej skóry, z miedzianymi ćwiekami i na potężnych ściętych obcasach.
Fandorin nie był zachwycony odzieżą dla pastuchów. Uznał, że jako strój do konnej jazdy z powodzeniem będzie mógł wykorzystać pobrudzone węglem białe ubranie. Aby nie podrzeć spodni, Erast Pietrowicz nabył chaparejos – skórzane ochraniacze na tasiemkach. Zamiast przestrzelonego cylindra wybrał bardzo porządny angielski korkowy hełm, który wziął się nie wiadomo skąd w tym składzie starzyzny.
– Coś takiego, ten nocnik poniewiera się tu od dziesięciu lat. Myślałem, że nikt go nie kupi – ucieszył się właściciel. – Był tu jeden angielski lord, jeszcze w czasach Indiańskiego Terytorium. Przyjechał postrzelać sobie bizony. Szoszoni go oskalpowali. Widzi pan, w środku zostały jeszcze brunatne plamy.
Fandorin rozmyślił się. Kupił popielaty kapelusz – będzie akurat pod kolor ubrania.
– W górach konieczny jest karabin. – Scott zaczął otwierać długie skrzynki i stawiać na ladzie. – Jaki pan wybiera? Ja bym radził ten. Doskonała strzelba z bębnem obrotowym, czterostrzałowy.
Masa, który wciągał but, skacząc na jednej nodze, wtrącił:
– Reminguton. Kaliber pęcdzesąt. Dwa.
– Niezły sprzęt. Pański Chińczyk ma dobry gust.
– Jest Japończykiem.
Scott położył na ladzie dwa karabiny, ładownice i naboje, szczęknął liczydłami i ciągnął dalej:
– Teraz rewolwery. Ponieważ jest pan Rosjaninem, proponuję smith &wessona kaliber czterdzieści cztery, zwanego „russian”. Rewolwer łamany, zaprojektowany na zamówienie waszego wielkiego księcia Aleksego, kiedy polował tu na bizony ze słynnym Buffalo Billem. Nabój scalony, pocisk ołowiany 246 granów, 23 grany czarnego prochu. Kolba z gutaperki – bardzo wygodna.
Читать дальше