Sprytnie, ocenił Erast Pietrowicz. Ocalił kompana przed bezlitosnym pobiciem, a może i przed śmiercią.
Na miejscu zwolnionym przez wyrzuconego oszusta siedział już Washington Reed. Zgarnął monety ku sobie, uprzednio zapytawszy:
– Nikt nie ma nic przeciwko?
Nikt się nie odezwał i gra potoczyła się dalej – w składzie zmienionym o jedną czwartą.
Wszyscy pozostali goście znów zadzwonili szklankami, najpierw omawiali incydent, potem przerzucili się na inne tematy, ale Erast Pietrowicz słabo rozumiał ich bełkotliwą mowę, w dodatku pełną nieznanych mu słów. Rozmawiano o krowach, o indiańskich squaw, o okulałych koniach i niedopłaconym wynagrodzeniu. Fandorin przestał się przysłuchiwać tej nieciekawej gadaninie i już chciał wyjść, kiedy nagle padły słowa, które go zaalarmowały.
– Powiedziałeś „Dream Valley”, Romero? – zapytał głośno Washington Reed, odwracając się w stronę szynkwasu. – Coś ty tam robił?
– Kastrowałem mormonom byczki – odparł jeden z kowbojów. – Strasznie tam parszywie. Znowu pojawił się Jeździec bez Głowy. Brodacze trzęsą portkami, w nocy nie wychodzą za próg.
– Bzdury – odezwał się drugi. – Nie wierzę w te bajdy.
– A ja wierzę. – Reed podrapał się po karku, patrząc w swoje karty. – Zawsze mówiłem, że on wróci. Nie uspokoi się, póki nie znajdzie tego, czego szuka. Nie postawiłbym na to, że poprzestanie na jednej dolinie. Marnie mi to wygląda. Nie daj Boże mu się napatoczyć. Raz, osiem lat temu, widziałem, jak sadził wzdłuż Krzywego Kanionu na swoim srokaczu. Na samo wspomnienie dostaję dreszczy.
Wielu przyjęło jego słowa śmiechem, a właściciel saloonu powiedział:
– Niezły z ciebie łgarz, Wash.
Murzyn pogroził mu pięścią.
– Na twoim miejscu, Sidzie Stanley, siedziałbym cicho jak mysz i modlił się. Wiesz przecież, czego szuka Rozłupany Kamień. A co będzie, jak zwietrzy zapach, zjedzie tu z doliny i cię odwiedzi?
Pokazał palcem gdzieś w górę, ale gdzie konkretnie, Erast Pietrowicz nie zdążył zauważyć, w tym momencie bowiem drzwi saloonu rozwarły się z ogłuszającym trzaskiem, jakby je ktoś otworzył kopniakiem.
I tak chyba było w istocie – w wejściu ukazała się wysoka, barczysta postać i wszyscy kowboje podnieśli wrzawę, zamachali rękami:
– Witaj, Ted! Chodź do nas!
– Rattler, dobrze, żeś przyszedł! Siadaj tutaj!
A więc to on, mężczyzna, który zdobył serce młodej miss Cullighan.
Erast Pietrowicz jął z ciekawością przyglądać się przybyłemu.
Fiedia Grzechotnik
I mówiąc szczerze, rozczarował się. Wybraniec rudowłosej Ashleen był niewątpliwie przystojny, ale w jego urodzie była jakaś przesada – jak zresztą we wszystkim tu na Zachodzie. Jasne kędziory do ramion, podbródek gładko wygolony, idealne, jakby przyklejone baki, wydatne usta, zgrabny, nieco zadarty nos.
Strój efektowny, ale też z lekka operetkowy: czarne sombrero ze srebrnym galonem, wyszywana paciorkami zamszowa kurtka, pas z wężowej skóry, spodnie z lampasami, żółte buty z ogromnymi ostrogami. Tak dzwoniły przy każdym kroku, że Fandorin w duchu przemianował Rattlera z Grzechotnika na Dzwonnika.
Wszelako nie sposób było potraktować pięknego młodzieńca ironicznie – powodem były jego oczy. Błękitne, zimne, zdawały się nie patrzeć na człowieka, ale badać jego wytrzymałość. Wzrok Rattlera przesunął się leniwie po sali i zatrzymał na Eraście Pietrowiczu, co nie było niczym dziwnym: w tej spelunce zapewne raczej rzadko można zobaczyć człowieka, przed którym na stole leżą białe rękawiczki i lśniący jedwabny cylinder.
Można chyba zrozumieć dziewczynę, pomyślał Erast Pietrowicz, nie odwracając spojrzenia (delikatność wobec ludzi tego pokroju nie popłaca). W porównaniu z resztą kowbojów mister Fiedia wygląda jak książę. W kimże innym miałaby się zakochać biedna dziewczyna o gorącym sercu, jeśli zmuszona jest żyć w takim otoczeniu?
Gra „kto kogo pokona wzrokiem” jakoś się przedłużała. Dwie pary niebieskich oczu wpatrywały się w siebie bez drgnienia. Wreszcie Erast Pietrowicz, zawstydzony tą dziecinadą, przeniósł spojrzenie na tlący się koniuszek swego cygara.
I tu rozległ się grzmiący głos:
– Ej, chłopcy! Pokażę wam teraz coś takiego, że umrzecie ze śmiechu!
Było to powiedziane tak, żeby usłyszeli wszyscy.
Rattler wyszedł na środek pomieszczenia.
– Zachodzę do starego Neda O’Leary’ego, mówię: „Cześć, szeryfie, co nowego?”, a on na to: „Nie uwierzysz, Ted. Pierwszy raz w historii Splitstone znalazł się idiota, który przy wjeździe zdał broń. Jakiś goguś ze Wschodu”… Zaraz, nie rżyjcie – Rattler podniósł rękę, patrząc na Fandorina. – Nie widzieliście jeszcze tego narzędzia śmierci. Popatrzcie sobie.
Położył na stole maleńkiego herstala, który istotnie wydawał się nieszkodliwą zabawką w porównaniu z ogromnymi coltami i smith &wessonami, wiszącymi na pasach kowbojów.
Ci natychmiast zaczęli się prześcigać w dowcipach:
– Niezła rzecz – do dłubania w uszach.
– I dla bab – żeby nosić za podwiązką!
Sypały się kolejne propozycje, coraz bardziej szydercze, a Ted podszedł do stołu, przy którym siedział Erast Pietrowicz, i zapytał z niemaskowanym już wyzwaniem w głosie:
– Nie wie pan przypadkiem, sir, do jakiego błazna należy ta zabaweczka?
Fandorin westchnął ze smutkiem.
Wszystko było jasne. Młody grzechotnik dowiedział się, że jego ukochaną podwiózł obcy wspaniałą karetą, i teraz szuka zaczepki. Brakuje tylko pojedynku z miejscowym Otellem. Strasznie głupio. Należy za wszelką cenę uniknąć konfliktu, bo może on spowodować komplikacje w przyszłej robocie.
– Rewolwer jest mój – powiedział Erast Pietrowicz. – Dziękuję za przyniesienie, usłużny młodzieńcze. A to za fatygę. – I rzucił na stół dziesięciocentówkę.
W saloonie już nikt się nie śmiał i zrobiło się bardzo cicho, jak wcześniej przed wyrzuceniem szulera. Najwyraźniej kłótnie i bójki to jedyna rozrywka znana tubylcom, pomyślał Fandorin, nie mogąc się nadziwić, co go podkusiło do takiej odpowiedzi. Należało jakoś naprawić sytuację, póki nie jest za późno.
Twarz Teda rozpromienił triumfujący uśmiech.
– Chłopcy, słyszeliście wszyscy, jak on mnie obraził? Nazwał smarkaczem i cisnął mi w twarz napiwek – mnie, starszemu tophandowi rancza „Dwa Księżyce”! Joe, słyszałeś? A ty, Sleezy?
– Słyszeliśmy, Rattler – odrzekło jednocześnie kilka głosów. – Wszyscy jesteśmy świadkami. Tylko szmata daruje taką obelgę.
Erast Pietrowicz przypomniał sobie opowieść miss Cullighan o uprzejmości narzeczonego i jego niesłychanej łagodności. W ten sposób zapewne Ted Rattler zachowuje się w każdym obcym mieście, gdzie nikt go nie zna i gdzie za celny strzał do żywej tarczy można trafić na szubienicę. No, a tu wszyscy świadkowie są z góry po jego stronie, więc nie musi się patyczkować.
Z przesadnym ukłonem, który wywołał zachwycony śmiech publiczności, zazdrośnik zapytał:
– A pan, sir, jest szmatą czy nie?
Erast Pietrowicz, zły na siebie za idiotyczną zadzierzystość, nie odpowiedział.
– Milczy pan? A więc jest pan szmatą?
– Jeszcze jaką – machnąwszy na wszystko ręką (już i tak nie da się niczego naprawić) odparł beztrosko Fandorin i podniósł się z krzesła. – Jak tylko zauważę gdzieś jakieś brudy – wycieram. Żeby było czysto.
Ktoś parsknął głośno – chyba miejscowy pinkertonowiec, nadal siedzący przy drzwiach.
Читать дальше