Kilka niemalowanych stołów z grubo ciosanymi krzesłami. Podłoga posypana trocinami. Na ścianie duże lustro, ale stłuczone: dokładnie pośrodku dziurka. Jedyną ozdobę stanowiły zwisające z sufitu wiązki cebuli i suchych strąków papryki oraz wprost nad ladą, na oddzielnej półce, jakiś zakurzony słój, w którym pływała postrzępiona i poczerniała głowa marynowanej kapusty.
Z boku, za rozsuniętą pluszową portierą można było jednak zobaczyć nieco elegantszy pokoik z tabliczką „Dla pań” – zapewne ten, o którym opowiadała Ashleen.
W saloonie było prawie pusto. Tylko przy jednym stole rżnęło w karty niewielkie towarzystwo: dwaj mężczyźni w zwykłych kraciastych koszulach i wiejskich kapeluszach oraz dwaj inni, odziani po miejsku. Kraciaści najwyraźniej byli miejscowi – obaj nosili broń. U jednego z ubranych w surduty, kiedy odchylił się na krześle, również zarysowało się pod pachą charakterystyczne wybrzuszenie.
– Podejrzane typy – szepnął Kuźma Kuźmicz, łypiąc z ukosa na graczy.
Fandorin nie patrzył więcej w tę stronę – zobaczył już dosyć.
– „Podejrzanymi” można nazwać tych, którzy budzą p-podejrzenia – powiedział, siadając przy nakrytym serwetą stole, na którego środku stała pękata butelka, tyle że nie wina, lecz whisky. – Tu zaś wszystko jest całkiem jasne. Ci dwaj w surdutach, którzy zwracają się do siebie „sir” i udają, że dopiero co się poznali, to szulerzy. A sądząc po tym, że obaj są uzbrojeni, również z-zabijacy. Widzi pan, jeden wygrał cały stos monet, a drugiemu gra niby nie idzie. Miejscowym przeznaczono rolę głupców. Ale Bóg z nimi. To nie nasza sprawa. Proszę mi opowiedzieć, co się tam dzieje w tej waszej dolinie.
– Nie, nie, najpierw trzeba zjeść. – Łukow obejrzał się w stronę szynkwasu i zamachał ręką. – Pliz, mister! Okej! Zaraz podadzą zupkę, kukurydzianą. Potem trzyfuntowy stek. A na deser ciasto z melasą. Ale proszę pić wino, proszę. Zaraz panu naleję.
Erast Pietrowicz z grzeczności zjadł łyżkę nieapetycznej brei, podłubał w twardym befsztyku, ciasto przekroił na pół i odsunął. Whisky podniósł do ust i odstawił na stół. Siwucha, jaką poczęstował go palacz na lokomotywie, w porównaniu z tym trunkiem była niczym dom perignon.
Tymczasem Kuźma Kuźmicz, zacierając pulchne rączki i nerwowo popatrując na graczy, opowiadał półgłosem o nieszczęściach biednych osadników.
– … Jesteśmy ludzie spokojni, przeciwnicy wszelkiego wajolensu, nie mamy broni, nawet wrony z warzywników odpędzamy tylko krzykiem. Właściciel ziemi, mister Cullighan (nazywają go tutaj cattle baron , to znaczy po naszemu „bydlęcy baron”), doprawdy nie może się na nas uskarżać. Rent płacimy punktualnie, z sąsiadami celestianami staramy się nie kłócić, chociaż, prawdę rzekłszy, to wstecznicy i chamy, jakich świat nie widział.
– C-celestianie? – powtórzył Fandorin. – A Mawrikij Christoforowicz mówił o mormonach.
– To są byli mormoni. Ale pokłócili się ze swoimi i przenieśli się z Salt Lake tutaj. Celestial Brothers, „Niebiańscy Bracia” – tak się nazwali. Czyli po prostu celestianie. I naprawdę są braćmi: apostoł Moroniusz, najstarszy, i sześciu młodszych. Każdy ma żony, dzieci.
– Ale przecież mormoni wyrzekli się wielożeństwa?
– Mormoni tak, a Moroniusz i jego bracia nie. Dlatego przyjechali tutaj w taką głuszę, gdzie, za przeproszeniem, ani prawa, ani porządku. Ach, Eraście Pietrowiczu, co myśmy się z nimi nacierpieli! Póki nie wpadliśmy na pomysł, żeby naszą część doliny odgrodzić płotem. Znaczy: żyjcie u siebie jak chcecie, a naszej prajwasy nie zakłócajcie. To akurat Amerykanie rozumieją… Ledwie nam się jako tako ułożyło z tymi kołpakami (celestianie mają takie wysokie czapki podobne do kołpaków, więc nazywamy ich między sobą „kołpakami”), a tu nowe nieszczęście, i to tysiąc razy gorsze od poprzedniego. Zaczęło się trzy tygodnie temu.
Przewodniczący po babsku wsparł policzek na dłoni, chwilę powzdychał, po czym podjął swoją bolesną opowieść.
– Pod koniec lata, jak trawa stwardnieje od dołu, wypasamy owieczki na górskich terasach. Ta ziemia też jest nasza, legalnie. Tak stoi w agrimencie. Dobre miejsce, od urwiska odgrodzone płotem. Nagle w nocy – trach-ba-bach! – palba. I to taka, jakby wojna wybuchła. Wystraszyliśmy się, pozamykaliśmy się w domach. Przybiega pastuszek Charitosza, cały się trzęsie. Mówi, że z ciemności nadlecieli jeźdźcy, na twarzach czarne chusty, i dawaj strzelać – ledwie uszedł z życiem… Rano zebraliśmy się na odwagę, idziemy tam – wszystkie owce wybite. Tylko trojga jagniąt się nie doliczyliśmy – bandyci zabrali je ze sobą. A resztę pozabijali tak sobie, dla psoty. Sto dwadzieścia sztuk! – Kuźma Kuźmicz o mało nie zaszlochał. – I zostawili znak: czaszkę na kiju. Że niby nie zapuszczajcie się tu, bo was zabijemy… A później było jeszcze gorzej. Mało im było górskiej łąki, połaszczyli się także na pole, gdzie mamy owies. Teraz już w biały dzień. Wpadło ich pięciu, z bronią, gęby zakryte czarnymi chustami. Podpalili owies, już całkiem dojrzały. Spalili sterty. Stodołę, co stała w pobliżu, też. I znowu zatknęli kij z czaszką. Owies – trudno. Ale dalej jest strumień, w którym poimy bydło. Kobiety boją się prać bieliznę. A przede wszystkim co teraz? Jeśli ci ganfajterzy przesuną granicę jeszcze dalej, to w ogóle jesteśmy zgubieni.
– K-kto? – zapytał Fandorin, słysząc nieznane słowo.
– Ganfajterzy. Rewolwerowcy, najgorsze typy ze wszystkich Amerykanów. Po naszemu mordercy. Z byle powodu strzelają na wszystkie strony z karabinów i pistoletów… Byliśmy już ze skargą u szeryfa, ichniego isprawnika, pisaliśmy do guberni. Wszystko na próżno. Tylko jeden Mawrikij Christoforowicz dodał nam otuchy. Przyślę wam, powiedział, porządnego Rosjanina. On się z tym upora.
Łukow spojrzał z nadzieją na Erasta Pietrowicza i dodał prosząco:
– Oczywista, dobrze by było, gdyby się obeszło bez wajolensu i krwi. Ale jeśli nie da się po dobroci, nie będziemy mieć do pana pretensji.
– D-dziękuję. – Fandorin znudzony skinął głową. Sprawa nadal wydawała mu się niewarta funta kłaków.
Kuźma Kuźmicz zaniepokoił się nagle:
– Zaraz, ale pan jest przecież sam. A tych bandytów wielu. Nie da pan sobie z nimi rady!
– Nie jestem sam – uspokoił go Erast Pietrowicz.
Drzwi saloonu zakołysały się, wpuszczając mężczyznę w nasuniętym na oczy kapeluszu, z dwoma rewolwerami i zgasłym cygarem w ustach. Chyba był to ten sam człowiek, który wcześniej siedział na schodkach „Towarów Różnych”.
Jeden z graczy (nie surdutowy, lecz kraciasty), obejrzawszy się na wchodzącego, zadudnił życzliwie:
– Cześć, Mel. Gdzieś ty się podziewał? Wyjeżdżałeś?
Było to całkiem zdawkowe pytanie, nic szczególnego. Ale człowiek imieniem Mel, nie wyjmując z ust cygara, zachrypiał:
– Zadajesz za dużo pytań, Ruddy. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Ruddy poczerwieniał, zerwał się z krzesła i zrobił dziwny ruch prawą ręką – jakby chciał się podrapać po biodrze, ale przybyły tylko na niego spojrzał i gracz, pociągnąwszy nosem, usiadł z powrotem.
Fandorin był zaskoczony. Po pierwsze, niezrozumiałą agresywnością nowego gościa, po drugie zaś, pokorą pana Ruddy’ego, wyglądającego na człowieka, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Łapsko, trzymające karty, było rozmiarów niewielkiego melona.
Opryskliwy nieznajomy podszedł leniwie do szynkwasu, rzucił nań swój kapelusz i bez słowa wskazał palcem jedną z butelek. Kiedy mu ją podano, natychmiast pociągnął z niej łyk. Usiadł na krześle.
Читать дальше