– Tak, trawa jest w tym roku wyjątkowa – zgodziła się Ashleen. – Nasze longhorny roczniaki przez sezon przybrały na wadze prawie półtora raza, naprawdę. A w górskich dolinach trawa wyrosła w ogóle potąd.
Przyłożyła rękę do biustu, co dawało rozmówcy uzasadniony powód, by zwrócić wzrok ku temu ze wszech miar interesującemu miejscu, ale Erast Pietrowicz wykazał siłę woli i nie poddał się.
Przeciwnie, słysząc słowo „dolina”, uznał, że dosyć już głupstw. Czas zacząć rozmowę o interesach.
– S-skoro mowa o dolinach. Właśnie zmierzam do jednej z nich. Nazywa się Dream Valley.
Spodziewał się, że panna Cullighan zapyta go o cel podróży, i aby uprzedzić pytanie, wyjaśnił:
– Mieszkają tam osadnicy z Rosji, moi rodacy…
– A ja myślałam, że pan jest Anglikiem – powiedziała Ashleen, przeciągając po zachodniemu głoski. – Bardzo dziwnie mówi pan po angielsku. Jakby ktoś ciął karton nożyczkami. Ma pan w Dream Valley krewnych, tak?
I swoim zwyczajem, nie czekając na odpowiedź, oznajmiła z dumą:
– A tak przy okazji, dolina należy do mnie.
– Chce pani powiedzieć, do ojca?
– Nie, do mnie. Tata powiedział, że to mój posag. Jesteś moją dream girl , powiedział, więc dostaniesz Dream Valley. – Dziewczyna skrzywiła soczyste wargi. – Mógłby się zdobyć na coś lepszego. Ranczo, bydło, papiery wartościowe – to wszystko dostanie się moim braciom. Ja rozumiem, że oddanie tego córce to oderwanie od rodzinnego interesu. Ale niech pan powie, co ja mam robić z tą górską dziurą?
– S-sprzedać. Oczywiście, jeżeli znajdzie się kupiec – powiedział ostrożnie Fandorin.
Dziewczyna nieoczekiwanie parsknęła śmiechem.
– Marny z pana chytrus. Jedzie pan karetą pana Stara, w dodatku do Dream Valley a udaje głupiego. Niby to pan nie wie, że pułkownik chce kupić dolinę dla pańskich ziomków za dziesięć tysięcy jelonków.
– Jakich „jelonków”? – Erasta Pietrowicza zdziwiło niezrozumiałe słowo bucks [35] .
– Tak się u nas na Zachodzie mówi na dolary. Bo kiedyś, jak się tu polowało, za jedną skórę płacili myśliwym akurat dolara… Ja bym sprzedała Dream Vałley naprawdę. Cena jest uczciwa. Ale tata się uparł. Jak ja umrę, mówi, rób, co chcesz, ale dopóki żyję, sam będę decydować. To z powodu Rattlera.
I znów Erast Pietrowicz podniósł brwi, nie rozumiejąc, co ma tu do rzeczy wąż [36]. Pewnie znowu miejscowy żargon?
– To mój narzeczony – wyjaśniła Ashleen. – Kocham go i wyjdę tylko za niego. Bo nie spotkałam nikogo lepszego – dodała po chwili. – A tata nie chce, żebym została żoną zwykłego kowboja. I nie chce spuścić z ceny. Sto tysięcy za Dream Valley! To trzeba upaść na głowę. No i zostanę starą panną – poskarżyła się gorzko.
– Skoro kocha pani narzeczonego, to jakie znaczenie ma posag? – wtrącił Fandorin.
– Aha, żebym jak nieboszczka mama sama doiła krowy, kastrowała byki i nosiła wodę ze studni? Żebym przed trzydziestką stała się staruszką, a w wieku czterdziestu lat, kiedy właśnie zaczną spływać pieniądze, umarła na suchoty? – Panna Cullighan pociągnęła noskiem i nawet ten nieromantyczny dźwięk w jej wydaniu zabrzmiał ślicznie. – Nie jestem taka głupia! I tata świetnie o tym wie. Jak się trafi zamożniejszy konkurent, mówi, to ani się obejrzysz, jak Dream Valley stanieje.
Należało przemyśleć tę niespodziewaną okoliczność, o której pułkownik nie miał pojęcia. Erast Pietrowicz postanowił, że już w pierwszym meldunku musi wyjaśnić panu Starowi powód, dla którego doliny nie można kupić. Zapewne w ogóle trzeba będzie zrezygnować z tego pomysłu – Ashleen Cullighan jest najwyraźniej nie mniej uparta niż jej ojciec. Trafiła kosa na kamień.
Kiedy tak rozmyślał, dziewczyna przyglądała mu się bez skrępowania.
– Ma pan żonę? – spytała.
Fandorin pokręcił głową.
– Coś podobnego! Taki przystojny mężczyzna! Najpierw myślałam, że pan jest stary – przez te siwe skronie. A teraz widzę, że jest pan jeszcze całkiem niczego. Na pewno miał pan żonę. Ale pan ją rzucił, no nie? Albo ona umarła. Niech pan opowie! Strasznie jestem ciekawa. Jak jej było na imię?
Spochmurniały Erast Pietrowicz dotknął kołnierzyka, zastanawiając się, jak uprzejmie uniknąć odpowiedzi, okazało się wszakże, że pytanie było tylko pretekstem – panna chciała opowiedzieć o swoim ukochanym.
– A mój narzeczony nazywa się Rattler Ted. Ładnie, prawda?
– D-dlaczego nazwisko przed imieniem? Miss Cullighan roześmiała się.
– To nie nazwisko, tylko przezwisko. Jest szybki jak atakujący wąż. I tak samo śmiercionośny – dodała z dumą.
Fandorin w myślach przetłumaczył sobie imię jej wybrańca na rosyjski. Wyszło mu „Fiedia Grzechotnik”.
– Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. No, prawie od pierwszego. Siedziałam u nas w Splitstone, pod Głową Indianina, to taki saloon. Czasami czekam tam na tatę, kiedy on wraca z dalekiego pastwiska, a ja z bliskiego. W saloonie jest z boku pokój dla dam, no, nie pokój, ale oddzielone miejsce, za kolumną. Bardzo wygodnie: siedzi się z dala od krzykaczy i pijaków, a wszystko się widzi. Od razu zwróciłam uwagę na Teda. Patrzę, nieznajomy młodzian. Przystojny jak nie wiem i ubrany jak z obrazka – nie to co nasi obszarpańcy. Siedzi, pije piwo, czyta gazetę. A w Splitstone największym zabijaką był wtedy Dakota Jim. Okropny! Na Terytorium Indiańskim zabił dwóch ludzi, wszyscy o tym wiedzieli. I Dakota zaczął (stał przy barze) zaczepiać Teda. Bo Ted był taki elegancki i w ogóle nie z naszych stron. A Ted wszystko znosi, odpowiada uprzejmie. „Myli się pan, sir”. „Nie chciałbym się z panem sprzeczać, sir”. I tak dalej. Aż się zdenerwowałam. Taki przystojny, a tchórz. A potem Dakota całkiem się rozzuchwalił i plunął Tedowi w kufel. Wychodź na ulicę, mówi, jeżeli jesteś mężczyzną, a nie dziewuchą w portkach. Wtedy Ted wstał i mówi: „Panowie, sami widzieliście. Zrobiłem wszystko, żeby uniknąć rozlewu krwi”. Wszyscy wyszli na ulicę, a ja patrzyłam przez okno. Nigdy nie widziałam takiej szybkości, daję słowo! – Zielone oczy pięknej dziewczyny rozszerzyły się z zachwytem na samo wspomnienie. – Dakota jeszcze nie dotknął kabury, a już – pam! pam! pam! – trzy dziurki w głowie. Wtedy właśnie zakochałam się w Rattlerze. I w sądzie zeznawałam w jego obronie. Chociaż był w Splitstone obcy, uniewinnili go. Dlatego że wszyscy nie cierpieli Dakoty, a słowo córki Córka Cullighana ma swoją wartość.
– Trzy kule w g-głowę? – powtórzył Erast Pietrowicz, zainteresowany tą barwną anegdotą z życia Dzikiego Zachodu. Jakież tu jednak krwawe obyczaje.
– Tak. Z dziesięciu kroków! Ted jest nie tylko szybki, ale ma świetne oko. Raz, już dawno, widziałam prawdziwą strzelaninę w corralu. Siedmiu ludzi grzmociło do siebie bez przerwy przez dwie minuty i żaden nie trafił. Tylko jednemu odstrzeliło czubek nosa, a i to rykoszetem. A Ted, jeśli już wyciągnie broń, to nie chybi. Teraz jest u nas na ranczu pierwszym tophandem. To główny pomocnik szefa kowbojów, który odpowiada za stado. Z krowami Ted radzi sobie nie za bardzo, ale ludzi trzyma o tak. – Ashleen zacisnęła małą ale silną pięść. – Rustlerzy naszego stada nie tykają. No co pan tak patrzy? Nie wie pan, co to są rustlerzy? Wy ze Wschodu jesteście jacyś dziwni. Rustlerzy to złodzieje, którzy kradną krowy i wypalają na nich swoje piętno… Oj, niech pan patrzy! – przerwała sama sobie panna Cullighan. – Już widać Splitstone. Wysiądę na rozwidleniu. Stamtąd jest bliżej do naszego rancza. Dziękuję za podwiezienie. Jest pan bardzo miły.
Читать дальше