O perło czerwona prerii.
Szansonetka wydała mu się wówczas nie tylko w złym guście, ale i bez sensu: nie ma czerwonych pereł, a w ogóle perły, jak wiadomo, są w morzu, a nie na prerii. Wszelako znajomość z Ashleen Cullighan skłoniła Erasta Pietrowicza do zmiany zdania.
– Sam chciałem panią o to prosić – rzekł z ukłonem. – B-będzie to dla mnie zaszczyt i przyjemność.
Panna pisnęła z zachwytu.
– Naprawdę, mogę? Hej, chłopcze! – skinęła na stangreta. – Przywiąż moje konie z tyłu. Są spokojne, pójdą jak trusie… No co pan, mister Fendorin! Proszę mi podać rękę!
Wsparła się na ramieniu Erasta Pietrowicza tylko dla pozoru, spokojnie mogła bowiem wspiąć się na stopień bez męskiej pomocy. Nieco przedłużyła ów dotyk (również bez żadnej potrzeby) i lekko ścisnęła przedramię Fandorina, jakby badając siłę mięśni. Postawiła nóżkę na stopniu, a skraj spódnicy uniosła tak wysoko, że Erast Pietrowicz zamrugał. Uśmiechnęła się anielsko, patrząc mu prosto w oczy.
I dopiero po tych mistrzowsko wykonanych manewrach lekko frunęła w otwarte drzwi karety.
Tuż przed nosem Erasta Pietrowicza zakołysał się krągły, efektownie opięty zielonym jedwabiem derriere, i z wnętrza pojazdu dobiegł zachwycony okrzyk:
– Wow! Przedpokój z lustrem! Fandorin wsiadł do karety.
Istotnie, zaraz za schodkami znajdowała się obita morą komóreczka z dużym lustrem, w którym odbiło się nieco zaczerwienione oblicze detektywa. Erast Pietrowicz poprawił prawy wąs, który odchylił się nieco od symetrii, i odwrócił się na dźwięczny głos:
– Łóżko! A jakie miękkie!
Nie może być, pomyślał Fandorin, zajrzał za portierę i zobaczył, że w wytwornym wnętrzu jest nie tylko alkowa z najprawdziwszym łóżkiem, ale także stół i krzesła, kanapa i nawet malutka kuchenka z miedzianym kominem!
Stangret trzasnął z bata, potężne perszerony szarpnęły i fantastyczna kareta, zakołysawszy się lekko, wyruszyła w drogę. Pod sufitem zawirowały bezszelestnie skrzydła wachlarza, który, jak doświadczonym okiem spostrzegł Erast Pietrowicz, pobierał energię od obracających się kół.
Zaiste, takiego ekwipażu Fandorin jeszcze nie widział.
Takiej panny zresztą także.
Miss Cullighan nie uspokoiła się, póki nie wetknęła noska do wszystkich szafek i we wszystkie drzwiczki. Za jednymi z nich odkryła waterklozet, co wcale nie wywołało u perły prerii zawstydzenia, tylko kolejny pisk zachwytu:
– Porcelanowa muszla! A gdzie się podziewa gówno? Dzięki Bogu, odpowiedź na to pytanie Ashleen znalazła sama – odgłos spuszczanej wody został zagłuszony kolejnym „wow!” i klaskaniem w ręce.
To nie jest panna z dobrego domu, pomyślał Fandorin. To stepowa dzikuska albo, jak mówi się w Rosji, prostaczka. W jedwabnej sukni i ze złotym zegarkiem, ale bez żadnego wychowania i manier.
Zaczął przypominać sobie wszystko, co Star zdążył mu opowiedzieć o rodzinie Cullighanów.
Stary Cork Cullighan zaczynał jako prosty poganiacz bydła, przeprowadzał stada z Teksasu na północ. Potem dorobił się własnego rancza. Znalazł złoto w górskiej dolinie, odkupił ją od Indian i nazwał Dream Valley, Doliną Marzeń. Złoże jednak szybko się wyczerpało. Kilka lat później niedaleko, w Czarnych Górach, znaleziono bogatą żyłę. Cork zrozumiał, że postawił na złego konia, i stracił wszelkie zainteresowanie Dream Valley. Od tej pory wierzy tylko w „rogate złoto”, które uczyniło go najbogatszym w okolicy hodowcą bydła. Stary ma trzech dorosłych synów, z których każdy prowadzi własny interes. Najstarszy skupuje stada w Teksasie; średni zarządza ubojnią w Chicago; najmłodszy buduje fabrykę konserw w Minneapolis. Cullighanowie zamierzają zagarnąć cały łańcuch produkcji mięsnej, od pastwiska do sklepowej lady.
Co jeszcze opowiadał pułkownik?
Aby zrealizować swój ambitny projekt, Cork zaciągnął dużą pożyczkę w banku i bardzo potrzebuje kapitału, z którego to powodu, zdaniem Stara, żąda za Dream Valley tak nieprawdopodobnej sumy.
Natomiast o córce Mawrikij Christoforowicz nie mówił ani słowa – dopóki nie zobaczył jej przed hotelem Majestic.
Panna Cullighan nie milkła ani na chwilę. Zadawała pytania, sama na nie odpowiadała, zupełnie niespeszona milkliwością rozmówcy.
– Jąka się pan, tak? Jaka szkoda! Taki mężczyzna! Ma pan to od urodzenia? U nas jeden chłopak, Sammy jak mu tam, zapomniałam, też zaczął się jąkać, kiedy go kopnął mustang. I jedna dziewczyna na pensji. Ale to już moja wina. W nocy owinęłam się w prześcieradło i zawyłam do miedzianego dzbana: „u-u-u!”. Głupia Suzie Shortfield tak się zlękła, że potem tylko bee-bee, słowa nie mogła powiedzieć. Ale była heca! Jej staruszek chciał mojego tatę podać do sądu. Mister Fendorin, siedział pan kiedyś w więzieniu?
Kim jest Ashleen Cullighan według naszych rosyjskich pojęć, zastanawiał się Fandorin, uprzejmie kiwając głową. Córka kupca dorobkiewicza, jakiegoś syberyjskiego chłopa, który zarobił miliony na handlu futrami czy chińską herbatą. Nauczyła się tego i owego – trochę brzdąkać na fortepianie, trochę francuskiego, ale w domu nadal panują dzikie, pierwotne obyczaje. Z takich oto córek nuworyszy wyrastają słynne awanturnice i uwodzicielki. Bo nie znają psychologicznych tabu, dobrych manier tym bardziej, tylko zwierzęcy instynkt i ciągłe pragnienie nowych wrażeń. Gdy taka perła wybierze się na podbój serc do Moskwy czy Pitra z workiem ojcowskich pieniędzy, to jeśli jest ładna, powstanie wokół niej istna wieża Babel.
W ciągu pół godziny panna Ashleen zdążyła opowiedzieć towarzyszowi podróży całe swoje dwudziestoletnie życie: o koniach i krowach; o najbardziej emocjonującym wspomnieniu dzieciństwa – napaści Szoszonów; o strasznym roku na waszyngtońskiej pensji; znów o koniach; znów o krowach.
Można by potraktować szczebiotkę jak miłego dzieciaka, gdyby nie pewne osobliwości jej zachowania.
Chociaż mechaniczny wachlarz owiewał wnętrze karety przyjemnym wietrzykiem, panna oznajmiła, że umiera z gorąca, rozpięła guziczki i w wycięciu sukni zakołysały się uniesione gorsetem całkiem niedziecięce półkule. Kwadrans później Ashleen zdrętwiały nogi. Zdjęła buciki i oparła stopy na kanapie, tuż obok Erasta Pietrowicza.
Nasuwał się następujący wniosek. Młoda koteczka już poznała swoją kobiecą siłę i z entuzjazmem próbuje jej na każdym choć trochę interesującym mężczyźnie – ostrzy ząbki i pazurki. W żadnym razie nie wolno brać tej kokieterii poważnie.
Masa, siedzący na koźle obok stangreta, dwa razy wychylał swój spłaszczony nos zza aksamitnej portiery za plecami miss Ashleen. Przewracał oczami, mrugał znacząco w stronę alkowy, ale Erast Pietrowicz w odpowiedzi tylko groźnie marszczył brwi.
Nie da się ukryć, że naiwne manewry ślicznotki z Wyoming nie pozostawiły podróżnika obojętnym. Zaglądać w dekolt rozpiętej sukni oczywiście sobie nie pozwalał, ale raz, udając, że wyjmuje z kieszeni zegarek, zerknął w dół, na nóżki panny Cullighan. Okazało się, że kostki są niezwykle zgrabne, a pończoszki czarne, siatkowe, zupełnie niedziecięcego rodzaju.
– Proszę spojrzeć, g-góry! – wykrzyknął Erast Pietrowicz i zaczął wyglądać przez okno. – Jak tu p-pięknie!
Widok był zaiste bajeczny. Niebo niemal co minutę zmieniało kolor, jakby eksperymentowało z barwami. Turkusowa – to jeszcze zrozumiałe. Ale topazowa! Ale szmaragdowa! W oddali widać było równie wielobarwne skały o przedziwnych kształtach. W prawym oknie horyzont jeżył się zielonymi górami, w lewym był zaokrąglony i step wydawał się tkaną złotem chustą, narzuconą na ciemię Ziemi.
Читать дальше