Prychnięciem skwitował swój dawny idealizm i Erast Pietrowicz skorzystał z tej pauzy, by zapytać:
– A d-dlaczego nazywają pana pułkownikiem?
– Trzeba panu wiedzieć, że w czasie wojny między Północą a Południem ochotnikom nadawano tymczasowe stopnie, tak zwane brewetowe [31]. Żołnierzy było wielu, a oficerów kadrowych mało. No i dosłużyłem się brewetowego pułkownika. Głupi byłem, śmiały. W wieku dwudziestu lat rzadko kto obawia się śmierci.
Tę myśl Erast Pietrowicz słyszał już dziś drugi raz.
– A teraz się pan boi?
– Boję się – przyznał bez wahania Star. – Tyle rzeczy chciałbym jeszcze zrobić, żal byłoby umierać.
Fandorinowi nasunęło się jeszcze jedno pytanie:
– O formule „wolność – równość – braterstwo” wspomniał pan z ironią. Rozczarowała pana?
– Niestety. To wielka iluzja. Nie ma ani wolności, ani braterstwa, ani równości. Niechże pan sam powie. Człowiek odpowiedzialny nie może być wolny od obowiązku i zobowiązań, a ludzie nieodpowiedzialni są nic niewarci. Zgadza się pan? Teraz co do braterstwa. Kiedy wszyscy ludzie są ci braćmi – to znaczy, że nikt nie jest ci bratem. Bliskich i kochanych nie może być wielu. W równość też nie wierzę. Ludzie nie są równi i nigdy żaden z nich nie zastąpi innego. To naukowo stwierdzony fakt. I Bogu dzięki, że nie ma żadnej równości. Są ludzie silni, którym się wiedzie, tacy jak pan czy ja. – Pułkownik uśmiechnął się życzliwie. – Od takich ludzi wymaga się więcej. Powinni dawać z siebie wszystko i pomagać słabym, ale nie czynić z nich pasożytów, nie upokarzać resztkami z pańskiego stołu.
– I jak, udaje się to panu? Z pańskimi kopalniami i odkrywkami?
Star jakby nie usłyszał sarkazmu. Zastanowił się chwilę, po czym kiwnął głową.
– Chyba się udaje. Dla „rozumnego egoisty” Ameryka to wspaniały kraj. Roboty huk, nie mniej niż u nas w Rosji, ale władza nie wtyka przedsiębiorcom kija w szprychy. Szczególnie dobrze pracuje się u nas, na Zachodzie. To najlepsze miejsce na ziemi dla silnych i szczęściarzy. Weźmy choćby mnie. Pracuje u mnie pięć tysięcy ludzi. Czy jestem kapitalistą? Tak. Wyzyskiwaczem? Nie. Dwadzieścia procent zysków wydaję na rozbudowę produkcji, dziesięć na własne potrzeby; to uczciwe. A cała reszta idzie na pensje i poprawę warunków życia moich pracowników. U mnie każdy otrzymuje tyle, ile warta jest jego praca, według zasług. Można by zatem powiedzieć, że urzeczywistniłem w swoich przedsiębiorstwach podstawową zasadę socjalizmu.
Mawrikij Christoforowicz wybuchnął śmiechem, zaczepnie błyskając szkłami, a Fandorin skorygował swe pierwsze wrażenie: ten człowiek przypomina nie „Wuja Sama”, ale posiwiałego Czernyszewskiego – bródka, binokle, ironiczne skrzywienie wąskich warg.
– A oto mój dom – oznajmił pułkownik, kierując bryczkę do bramy, za którą zieleniła się gęstwa jeszcze nietkniętych jesienią drzew.
Po cud-wagonie Erast Pietrowicz spodziewał się zobaczyć coś monumentalnego – jakiś gigantyczny nuworyszowski pałac, ale dom magnata okazał się raczej niewielki.
– Jestem jak Piotr I – rzekł z uśmiechem Star, pochwyciwszy zdziwione spojrzenie gościa. – Nie uznaję zbytku w życiu prywatnym. To jest mój Monplaisir [32], tu mi dobrze.
– Nie uznaje pan zbytku? A wagon?
– To dla zamydlenia oczu. Jak człowiek przyjeżdża czymś takim do Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Chicago, od razu widać, że przybył nie byle kto. Ale nie widział pan jeszcze mojej karety. To jest dopiero coś. Potem ją panu pokażę, a teraz – zapraszam.
Dom był wprawdzie skromnie umeblowany, ale bardzo praktycznie rozplanowany i wyposażony we wszystkie nowoczesne wygody. Elektryczność, telefon i aparat telegraficzny nie zdziwiły Fandorina, ale w łazience był prawdziwy prysznic z gorącą wodą. Na Dzikim Zachodzie!
Kiedy gość zmywał z siebie węglowy pył, a potem robił toaletę i przebierał się w świeże ubranie, gospodarz towarzyszył mu w łazience, tak że rozmowa ani na chwilę nie milkła.
– Jak pan już zapewne zauważył, nie lubię tracić czasu, toteż chciałbym od razu przejść do rzeczy – powiedział Star, siadając na taborecie obok umywalki. – Mam nadzieję, że nie jest pan wstydliwy?
I opowiedział następującą historię.
O trzydzieści mil od stolicy hrabstwa rozpościera się górska dolina Dream Valley. Już ćwierć wieku zamieszkuje ją rosyjska wspólnota. W idealistycznych latach sześćdziesiątych duża grupa fantastów płci obojga wyruszyła do Nowego Świata, by budować ziemski raj wedle zaleceń Czernyszewskiego i Fouriera. Młodzi ludzie woleliby wprawdzie stworzyć swój falanster w ojczyźnie, ale to było niebezpieczne. Nad ich bożyszczem Czernyszewskim unosił się już cień Twierdzy Pietropawłowskiej, gorące głowy wśród nihilistów zaczynały przebąkiwać o zabiciu tyrana. Przyszli członkowie komuny zaś uważali się nie za burzycieli, lecz za budowniczych, i święcie wierzyli w niesprzeciwianie się Złu siłą.
– Nawiasem mówiąc, dobrze zrobili, że wyjechali – zauważył Mawrikij Christoforowicz. – Po zamachu Karakozowa [33]zesłano by ich wszystkich, żeby „budowali w pokoju” syberyjską katorgę.
Początkowo osadników było dwadzieścioro: czternastu mężczyzn i sześć dziewcząt. Chcieli założyć komórkę nowego społeczeństwa, opartego na uczciwej i zdrowej pracy. Bez wyzysku, bez rodzinnego niewolnictwa. Wszystko wspólne: ziemia, bydło, narzędzia pracy, dzieci. Z własności osobistej tylko odzież, obuwie i przybory toaletowe.
Na przewodniczącego wybrali niejakiego Kuźmę Łukowa. On jeden spośród miejskiej młodzieży znał się na rolnictwie, jako że był synem młynarza i studentem Pietrowskiej Akademii Rolniczej.
Marzyciele mieli trochę pieniędzy – niektórzy z nich pochodzili z dobrych rodzin. Osadnicy spokojnie mogli kupić kawałek żyznej ziemi gdzieś na zagospodarowanym Wschodzie, ale posiadanie własności ziemskiej kłóciło się z ich poglądami, toteż młodzi ludzie wyruszyli na Dziki Zachód, do Montany, gdzie ziemia była bezpańska.
– Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie wykończyli ich czerwonoskórzy. Przecież ci idioci nie mieli nawet broni. – Pułkownik komicznie podrapał się po bródce. – Wytłumaczenie może być tylko jedno: Siuksowie uważają, że krzywdzenie słabych na umyśle jest w złym tonie.
Świeżo upieczeni farmerzy byli niedoświadczeni i co się zowie nierozgarnięci, ale pracowici, a ziemia, która nigdy nie widziała pługa, żyzna. Wszystko zaczynało się już nieźle układać, kiedy nadeszło nieszczęście. Jakiś kombinator bez sumienia, wykorzystując beztroskę mieszkańców komuny, zapisał uprawne pola na siebie – wszak w świetle prawa pozostawały niczyje. Wyznawcy Czernyszewskiego musieli odejść, zostawiając budynki i niezebrane plony. Ich sytuacja była rozpaczliwa. I tu z pomocą rodakom przyszedł Mawrikij Christoforowicz, który w tym czasie miał już pewne sukcesy na niwie przedsiębiorczości.
– Budowałem niedaleko ich komuny linię kolejową. No i pomogłem niedojdom urządzić się w Dream Valley. Pomyślałem sobie: miejsce spokojne, ciche, na uboczu, nikt ich tu nie ruszy. Raj dla rolnika. W tamtych latach właściciel chętnie sprzedałby całą dolinę za grosze, ale przecież nasi mądrale nie uznawali własności! – Star beznadziejnie machnął ręką. – No więc wzięli pół doliny w długoterminową dzierżawę. Zadomowili się, zagospodarowali. Nazwali swoją komunę „Promień Światła” [34]. Z Rosji zaczęli do nich ściągać podobni im nawiedzeni. Wszystko szło dobrze – oczywista, nie bez mojej pomocy. Racjonalnego raju, jaki się marzył Nikołajowi Gawriłowiczowi Czernyszewskiemu, nie stworzyli, ale za to równości i braterstwa mają aż zanadto. Pieniądze wewnątrz komuny nie istnieją w ogóle. Przewodniczący jest jedynym człowiekiem, który z rzadka opuszcza dolinę. Wywozi produkty, sprzedaje, a za uzyskane pieniądze kupuje wszystko, co niezbędne dla farmy. Pracują wszyscy jednakowo. Ten, któremu praca wychodzi lepiej, zostaje specjalnie uhonorowany: jego nazwisko ogłasza się uroczyście na wspólnym zebraniu. Żadne inne wynagrodzenie nie jest przewidziane, jedynie podziw towarzyszy.
Читать дальше