– Nie o to chodzi, szefie – zaoponował palacz. – To wszystko przez historie z fotografią. Wielcy rabusie Sundance Kid i Butch Cassidy z kumplami zrobili sobie w atelier pamiątkowe zdjęcie i teraz na podstawie tej fotografii szukają ich wszyscy szeryfowie i pinkertonowcy stanu Wyoming. To lekcja dla businessmanów ze szlaku: nie pokazuj gęby, a dłużej pożyjesz.
Tory skręciły ostro, omijając wzgórze, i ukazał się cały niedługi skład. Z pomostu między salonką a wagonem pasażerskim wychylił się nagi Masa i pomachał ręką.
– N-niesamowite – wymamrotał Erast Pietrowicz.
– Że żyjemy? Co to, to prawda. Proszę, sir, niech pan sobie chlapnie.
Palacz podawał mu swoją butelkę. Nie wypadało urazić człowieka, chociaż z flaszki zalatywało ordynarną siwuchą.
Fandorin udał, że pije, wciąż nie spuszczając wzroku z wa-gonów.
Pasażerski i pocztowy były absolutnie całe, ani jednego śladu po kuli. Za to cud-wagon przypominał złote sitko do herbaty – był cały w dziurkach.
Pułkownik Star
Fandorin dojechał na lokomotywie do samego Crooktown. Nie miał ochoty wracać do postrzelanego wagonu, w którym leżał na podłodze trup nieszczęsnego stewarda. Poza tym rozmowa z załogą parowozu wzbogaciła go o pewne pożyteczne informacje.
Dowiedział się, że Crooktown to ostatni bastion cywilizacji, nazwany na cześć pogromcy Indian, wielkiego generała Crooka. Tam kończy się linia kolejowa, dalej są tylko góry, a u ich podnóża rozrzucone miasteczka, w których nie ma ani prawa, ani porządku, a mieszkańcy są niewiele lepsi od czerwonoskórych dzikusów. Normalni ludzie bez jakiejś wyjątkowej konieczności się w te strony nie zapuszczają.
O potencjalnym kliencie Erasta Piętrowicza, Maurisie Starze, kolejarze mówili z szacunkiem. Jest to człowiek niesłychanie bogaty, zatrudnia tysiące ludzi, i wszyscy są zadowoleni – dobrze karmi, dobrze płaci. Prawdziwy dżentelmen. Gdyby chciał, zostałby gubernatorem, ale nie chce, bo wciąż jest w rozjazdach: w Black Hills ma kopalnie węgla i złota, w Górach Skalistych wydobywa srebro.
Przy tej rozmowie reszta drogi przeleciała niepostrzeżenie. Raz zajrzał Masa, nadal jak go Pan Bóg stworzył – żeby nie pobrudzić ubrania węglem. Przyniósł butelkę wina i wspaniałą szynkę, z boku trochę zachlapaną krwią zabitego stewarda. Erast Pietrowicz nie skorzystał z tego poczęstunku, a kolejarze, nie przejmując się zbytnio, odkroili brzeg nożem i resztę z apetytem zjedli.
Wreszcie z przodu ukazała się ogromna tablica z dumnym napisem: NAJWIĘKSZA STOLICA HRABSTWA W WYOMING. 2132 MIESZKAŃCÓW, a za nią domy i stacja.
Na peronie stał gęsty tłum – zapewne cała ludność „największej stolicy”. Strażnik z wagonu pocztowego wysłał z przystanku telegram o bandzie i mieszkańcy Crooktown wylegli na stację, by popatrzeć na ocalały pociąg.
– Witają nas jak bohaterów. – Maszynista wyprostował się, naciągnął na kombinezon surdut, wypuścił z kieszeni dewizkę od zegarka.
Palacz nie miał się w co przebrać – po prostu podkręcił wąsa i zsunął na bakier wyszmelcowany kapelusz.
– Przybył sam pan Star. Niech sobie popatrzy, jak Czarne Chusty przyozdobiły mu wagon. Nie, nie, patrzy pan na burmistrza, a pułkownik to ten, co stoi z dala od wszystkich, widzi pan?
Wokół człowieka, którego wskazywał palacz swoim czarnym palcem, istotnie wytworzyła się pełna szacunku pustka, której ten zdawał się nie dostrzegać.
Wysoki, chudy, z siwą kozią bródką, mister Star wyglądał całkiem jak „Wuj Sam” z plakatu, tyle że w okularach. Skrzyżowawszy na piersi długie ręce, oglądał w skupieniu zmasakrowany wagon i nawet nie spojrzał na Fandorina. Zupełnie zrozumiałe. Komu przyszłoby do głowy, że usmolone czupiradło, sterczące na stopniu lokomotywy, jest sławnym detektywem z Bostonu?
Natomiast Masa, który zstąpił na peron z królewskim dostojeństwem, zdążył się i umyć, i przebrać. Miał na sobie piaskowy garnitur w kratę, słomkowy kapelusz, białe getry, a w ręku trzymał laseczkę swego pana.
Pułkownik z uprzejmym uśmiechem ruszył mu naprzeciw, nagle jednak zatrzymał się i poprawił okulary – nie spodziewał się, że „mister Fandorin” okaże się Azjatą.
Erast Pietrowicz pośpieszył wyjaśnić nieporozumienie, podchodząc i przedstawiając się.
– I beg yor p-pardon for this attire – dodał z zażenowanym śmiechem. – You can see for yourself, that the final leg of my journey was not exactly a picnic [29] .
Star odwrócił się do umorusanego Fandorina i nagle przemówił najczystszą ruszczyzną:
– Święci pańscy! Jak pan wygląda! Przepraszam, nie znam pańskiego patronimiku.
– Pietrowicz, Erast Pietrowicz – odrzekł Fandorin po sekundzie zaskoczenia. – Zapewne długo mieszkał pan w Rosji?
Pułkownik zaśmiał się.
– Jestem Rosjaninem. Nazwisko „Maurice Star” przybrałem dopiero w Stanach. W tym kraju człowiek nie może się nazywać Mavrikyi Christophorovich Starovozdvizhenskyi. Zanim się przedstawi, już go oskubią, a może i zastrzelą. Tu się nie gada po próżnicy.
Zrobił kilka szybkich kroków do przodu, obrzucił skład ostrym, w mig chwytającym wszystko spojrzeniem.
– Widzę, że telegram nie był dokładny. Bandyci napadli nie tyle na pociąg, ile na mój wagon. Myśleli pewnie, że to ja w nim jadę. Przypuszczam, że okup za samego siebie kosztowałby mnie bardzo okrągłą sumkę… – Mawrikij Christoforowicz Starowozdwiżeński z ubolewaniem położył dłoń na sercu. – Przepraszam. Przeze mnie omal nie stracił pan życia. Uwzględnię pańskie straty przy rozliczeniu.
Fandorin chciał powiedzieć, że bezpowrotnie stracone ubranie kosztowało dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów, ale teraz zabrzmiałoby to niezręcznie – z wagonu wynoszono właśnie biednego stewarda.
– Szkoda Stanforda. – Pułkownik zdjął cylinder. – Troje dzieci… Oczywiście zatroszczę się o nie, ale pieniądze nie zastąpią ojca…
Nastroje tego pana zmieniały się wszakże bardzo szybko. Dopiero co omal nie uronił łzy, a w następnej sekundzie już z ciekawością przyglądał się Masie.
– A to zapewne pański pomocnik? Czytałem o panu w gazetach, łaskawco. Rozumie pan po rosyjsku?
Uścisnął kamerdynerowi rękę. Ten z powagą uchylił kapelusza i ukłonił się.
– No dobrze, panowie. Chodźmy. Bryczka czeka.
Widać było, że dawny Mawrikij Starowozdwiżeński rzeczywiście nie zwykł gadać po próżnicy.
* * *
– Chciał pan wynająć właśnie mnie, ponieważ też jestem Rosjaninem? – zapytał Erast Pietrowicz, kiedy odjechali od stacji.
– Nie chodzi o mnie. – Mawrikij Christoforowicz powoził bryczką sam, i to bardzo zręcznie. – Ja nie zwracam uwagi na narodowość, byle człowiek dobrze znał swoją robotę. Ale mieszkańcy Dream Valley to co innego. Do Amerykanów odnoszą się nieufnie. Uwierzą tylko swojemu ziomkowi, rdzennemu Ruskiemu. Ale o Dream Valley opowiem panu trochę później. Teraz pojedziemy do mnie. Pogadamy, kiedy będzie się pan myć i przebierać. O sobie może pan nie mówić. Wiem wszystko – dzięki gazetom. Za pańskim pozwoleniem, powiem kilka słów o swojej skromnej osobie. Żeby pan zrozumiał moje motywy.
Po drodze Star opowiedział o sobie. Krótko, ale jasno.
Zaczął od nieoczekiwanego pytania:
– Czytał pan Czernyszewskiego [30]? Powieść Co robić ?
– Tak. Jeszcze w g-gimnazjum.
– A ja pierwszy raz dopiero tutaj, w Ameryce. I byłem zdumiony – całkiem jakby napisano to o mnie. Pamięta pan, jak Łopuchow wyjechał do Ameryki? A o „rozumnym egoiście”? Sam doszedłem do tego sformułowania jeszcze jako student. Że będzie mi się dobrze żyło na świecie dopiero wtedy, kiedy dokoła nie będzie biednych i nieszczęśliwych. I że to jest potrzebne nie im, ale mnie samemu. Dla moralnego komfortu. Inaczej każdy kęs stawałby mi kością w gardle, żebym nie wiem jak grubo smarował go masłem. – Pułkownik uśmiechnął się. – Byłem wspaniałym młodzieńcem, tylko miałem zbyt silne ciągoty do arytmetyki. Marzyłem o tym, żeby wszystkich ludzi umieścić w jednym równaniu, dopasować do formuły „wolność – równość – braterstwo”. Chciałem całe swoje życie poświęcić walce z pańszczyzną. Ale ojczulek car wyzwolił chłopów bez mojego udziału. Wtedy wyruszyłem do Ameryki, walczyć o wyzwolenie czarnoskórych niewolników. Proszę się nie śmiać – rzekł, chociaż Fandorin ani myślał się śmiać. – Miałem dwadzieścia lat. Za najwybitniejsze dzieło uważałem w tamtych latach Chatę wuja Toma , zalewałem się nad nią łzami.
Читать дальше