Przechodząc na drugi tor, Erast Pietrowicz spodziewał się ujrzeć coś w rodzaju podmiejskiego pociągu z parowozikiem o małej mocy i kilkoma drewnianymi wagonami. Pociąg Cheyenne – Crooktown w rzeczy samej okazał się właśnie taki, z jednym wyjątkiem: przed wagonami pocztowym i pasażerskim (istotnie bardzo skromnymi), zaraz za lokomotywą podczepiono coś niewyobrażalnego – lakierowane, połyskujące chromem arcydzieło kolejowego budownictwa, prawdziwy pałac na kołach. Brokatowe portierki w oknach, kryształowe latarenki, na stopniach puszysty dywan, a wzdłuż ściany pod błyszczącą złotą gwiazdą również złote litery, układające się w napis: „Maurice Star of Crooktown”.
Owo cudo wraz ze stewardem było całkowicie do dyspozycji znakomitego gościa.
– Panie, weźmy tę robotę – powiedział Masa, niosąc jedną, najlżejszą walizkę (dwiema pozostałymi zajął się usłużny steward). – Od razu widać, że ten zleceniodawca to bardzo szanowany i uprzejmy człowiek.
Znalazłszy się w środku, Japończyk upuścił walizkę, wytrzeszczył oczy i wymamrotał po rosyjsku:
– Matecko ciudowna…
Prawdę mówiąc, Erast Pietrowicz również osłupiał.
W bawialni (tak się nazywał pierwszy przedział) ściany były lustrzane, sofy pokryte wytłaczanym aksamitem, a podłoga – wzorzystym parkietem. Dalej mieściła się jadalnia, gdzie już nakryto stół, oślepiający blaskiem polerowanego srebra. Na ścianach wisiały obrazy „małych Holendrów” – jak natychmiast ocenił Fandorin okiem znawcy, oryginały.
– Kiedy rozkaże pan podawać lunch, sir? – zapytał steward.
– Rejta, rejta! [27]– jęknął z lubością Masa, który zdążył zajrzeć do przyległego przedziału. – Panie, będziesz brać kąpiel?
Pośrodku sporego pomieszczenia na marmurowym cokole stała brązowa czasza wsparta na czterech lwich łapach. Sądząc po kłębach pary, woda była gorąca, nalana całkiem niedawno.
Erast Pietrowicz tylko pokręcił głową.
– Nie, chyba p-przejrzę gazety.
Zauważył, że na stoliku w bawialni przygotowano świeżą prasę.
– No to ja się wykąpię.
Masa natychmiast jął się rozbierać. Fandorin zaś podszedł do okna i zaczął patrzeć na pasażerów, wsiadających do sąsiedniego wagonu.
Ludzie jak ludzie, nic szczególnego. A że się gapią na okna i eleganta w śnieżnobiałym ubraniu, to naturalne. Erasta Pietrowicza zdziwiły tylko dwie rzeczy: wśród podróżnych było bardzo mało kobiet, a prawie wszyscy mężczyźni mieli broń – co najmniej rewolwer w kaburze, a często strzelbę. Dziwne. W gazetach pisano, że w tych stronach nie ma już potyczek z czerwonoskórymi. Czejenowie, Siuksowie i okrutni Szoszoni dawno już zakopali topór wojenny i siedzą spokojnie w swoich rezerwatach.
Brzęknął dzwonek. Parowóz niecierpliwie zagwizdał.
No, ruszyli.
Spoglądając na żółtozielony step, który Amerykanie nazywają „preria”, Erast Pietrowicz rozmyślał nie o pułkowniku Starze i jego „zagadkowej sprawie”, lecz o postępie technicznym.
Jeszcze jakieś ćwierć wieku temu osadnicy, udający się w stronę wybrzeża Oceanu Spokojnego, przemierzali ogromne przestrzenie na wozach, cierpiąc niewyobrażalne niewygody i ryzykując utratę skalpów. I oto ciągnąca się miesiącami niebezpieczna podróż od oceanu do oceanu skróciła się do jakichś pięciu dób, które w dodatku można spędzić całkiem komfortowo, czytając książkę lub rozmyślając o wieczności. Podstawowe znaczenie postępu nie polega na wygodach, i nawet nie na bezpieczeństwie. Rozwój cywilizacji pozwala człowiekowi skoncentrować energię duchową nie na przyziemnych uciążliwościach bytu, lecz na jego najgłębszej istocie.
Trasa biegła wśród łagodnych wzgórz, porośniętych trawą, i zdawało się, że pociąg kołysze się na spokojnych falach oceanu. Potem daleko na horyzoncie wzbiły się zielone bałwany gór, jakby z przeciwka nadciągało gigantyczne tsunami. Gdzieś tam, u podnóża tych gór, leżało Crooktown.
Erast Pietrowicz, zanim zasiadł do czytania prasy, zajrzał do łazienki, żeby sprawdzić, jak się ma Masa.
Masa miał się wspaniale. Przez otwarte okna zawiewał świeży wietrzyk, steward dolewał aromatycznej herbaty, a Japończyk, rozkosznie rozwalony w wannie, ryczał na całe gardło swoją ulubioną pieśń o samuraju pijanicy z klanu Kuroda.
W bawialni Fandorin na chwilę przystanął przed lustrem. Zaiste, biały garnitur był wart swojej ceny. Mister Lanzetti, krawiec z Cambridge Street, miał przed sobą wielką przyszłość.
* * *
Na pierwszej stronie „New York Timesa” pisano o strasznym pożarze w stanie Minnesota. W tym kraju wszystko było gigantyczne, przechodzące imaginację. Erast Pietrowicz spróbował wyobrazić sobie ognistą trąbę powietrzną, wysoką na cztery mile i szeroką na dwadzieścia, mknącą z prędkością wiatru. Pięć miast spłonęło do cna. W miasteczku Hinckley zginęli wszyscy, którzy nie wpadli na pomysł, by ratować się, wskakując do studni lub do rzeki. Dzielny maszynista, ryzykując, że spłonie żywcem, wjechał pociągiem do płonącego Skank Lake i wywiózł z istnego piekła trzysta osób.
Na stronie poświęconej wiadomościom z zagranicy sporo pisano o Rosji – jak zwykle nic przyjemnego.
W polskich guberniach szaleje epidemia cholery.
W Liwadii umiera cesarz, dłużej niż miesiąc nie pociągnie. Po nim zasiądzie na tronie „Kronprinz” Mikołaj, o którym wszyscy mówią, że jest zbyt młody i niedoświadczony. Car obiecał, że do trzydziestki nauczy syna, jak być cesarzem, a zatem Mikołaj jest niedoukiem, ma zaledwie dwadzieścia sześć lat.
Rosyjski anarchista Ungern-Sternberg, którego poszukuje policja kilku krajów europejskich za podkładanie ładunków wybuchowych w miejscach pełnych ludzi, wcale nie jest rewolucjonistą, lecz prowokatorem i agentem rosyjskiej tajnej policji. Jego celem jest wywołanie na kontynencie antyrewolucyjnej histerii, aby mocarstwa wydawały rosyjskiej prokuraturze emigrantów wedle uproszczonej procedury.
Najbardziej rozstroiła Fandorina wiadomość z Dalekiego Wschodu. Rosja postanowiła się wmieszać w konflikt japońsko-chiński i wysyła do Port Arthur dwa pancerniki, aby nie wpuścić do tego ważnego strategicznie miejsca wojowników mikada. Ach, jakich szkód narobią petersburscy mądrale! Nie wiedzą, w co się pakują…
Rozległ się głośny trzask, jakby pękł słoik albo butelka.
Na gazetę na kolanach Fandorina posypały się odłamki szkła.
Huk, łoskot, przeraźliwy dźwięk gwizdka parowozu – i to wszystko jednocześnie.
Erast Pietrowicz podniósł oczy i zobaczył w oknie, dokładnie pośrodku szyby dziurkę, od której promieniście rozchodziły się pęknięcia.
Obok natychmiast pojawiła się druga, trzecia, i szyba z brzękiem wypadła z ram na podłogę.
Strzałów nie było słychać – wszystkie dźwięki zagłuszał ryk parowozu.
Fandorin zerwał się i rzucił do okna.
Zobaczył, że wzdłuż pociągu pędzą jacyś jeźdźcy w kapeluszach, z czarnymi twarzami, i strzelają do wagonu z karabinów.
Poczuwszy na policzku jakby muśnięcie ognistego palca – kula przeleciała o jakieś pół cala – Erast Pietrowicz rzucił się na dywan.
Przez głowę przelatywały mu urywki myśli.
Co za licho? Co to za jedni? Czego chcą? Jeżeli to Indianie, to dlaczego są w kapeluszach? A poza tym Indianie są czerwonoskórzy, a twarze tych jeźdźców są czarne! Murzyni czy co?
Przetoczył się po podłodze do sąsiedniego okna, jeszcze całego, i wyjrzał.
To nie żadni Murzyni. Po prostu dolną połowę twarzy mają zakrytą czarnymi chustami.
Читать дальше