– „Czasem mądrzy ludzie są gorsi od prostaczków i wtedy bez prostego człowieka sobie nie poradzą”? – powtórzyła ze zdziwieniem panna Palmer. – Co za cudowny banał! Zapamiętam go sobie.
Fandorin też się zdziwił, ale z innego powodu.
Pięćset funtów sterlingów? Na służbie państwowej rocznie otrzymywał niewiele więcej. Niezła suma, i to zarobiona bez żadnego trudu. A zatem dedukcją można zarabiać na życie!
DOLINA MARZEŃ
Przyjemnie być gwiazdą
Mentor Fandorina, uczący go życia, zwykł mawiać: „Człowiek przychodzi na świat ślepy i takim pozostaje do śmierci. Są wszakże trzej Przewodnicy: Duch, Rozum i Ciało. Będą cię tarmosić za rękawy ciągnąć każdy w swoją stronę. Pobłądzisz, jeśli uznasz któregoś z Przewodników za najważniejszego. Musisz wiedzieć, kiedy i którego słuchać. Tylko to ustrzeże cię od potknięć i nie pozwoli ci zboczyć z Drogi”.
Ducha i Rozum zdarzało się Erastowi Pietrowiczowi mylić, toteż niekiedy potykał się o kamienie na Drodze i nabijał sobie guzy. Doskonale natomiast zapamiętał, w jakich sytuacjach należy bez szemrania podporządkować się Ciału, i tu nigdy nie popełniał błędów. Gdyby było inaczej, jego Droga już dawno by się urwała.
Oto i teraz, kiedy Duch i Rozum nagle umilkły, a Ciało głośno krzyknęło: „Uważaj!”, Fandorin natychmiast, bez wahania usłuchał – nie oglądając się za siebie, uskoczył w bok. Zwłaszcza że w pobliżu nie było żywej duszy i nikt by nie pomyślał, że poważnie wyglądający dżentelmen nagle oszalał…
Było tak.
Wprost z agencji Pinkertona Erast Pietrowicz wysłał do Masy telegram („PRZYJEŻDŻAJ NOCNYM STOP DWA UBRANIA STOP BIAŁE STOP CZARNE”) i wybrał się na wieczorną przechadzkę po Nowym Jorku.
Szedł przed siebie, postukiwał laseczką i rozmyślał o silniku spalinowym.
Ulice sąsiadujące z Broadwayem były słabo oświetlone gazowymi latarniami, potem zaczęły się zaułki już całkiem ciemne i Fandorin wyjął latarkę elektryczną. Nakręcasz sprężynę – latarka świeci. I jasno, i trening dla nadgarstka.
Kiedy zapachniało morzem, Erast Pietrowicz odgadł, że znajduje się gdzieś w pobliżu rzeki Hudson. Rozejrzał się i zobaczył w oddali przysadzisty zarys Bartery. Okazało się, że nogi zaniosły go w okolice cypla Manhattanu.
Minąwszy magazyny i portowe dźwigi, dotarł do samej wody i zatrzymał się przy balustradzie.
Słońce już zaszło, ale na niebie pozostał jeszcze nikły odblask zachodu. Daleko na Bedloe’s Island niby figura szachowa sterczała Statua Wolności. Na jednym z zębów jej korony rozbłysł pożegnalny blik wieczornej zorzy.
Jakie to piękne, powiedział Rozum, iskierka na koronie czyni ten pejzaż doskonałym. Ale bez statuy byłoby jeszcze piękniej, zaoponował Duch.
Lecz w tym momencie Erast Pietrowicz złowił (kątem oka? słuchem? zakończeniami nerwowymi? – Bóg to jeden wie) drobne poruszenie za plecami, i Duch wraz z Rozumem natychmiast umilkły, a Ciało kazało Fandorinowi gwałtownie przechylić się w bok.
Tuż koło ucha coś ostro świsnęło, ułamek sekundy później gruchnął strzał. Robiąc trzy rzeczy naraz (przykucając, odwracając się na pięcie i wyszarpując spod poły rewolwer) Erast Pietrowicz ledwo ledwo przechytrzył drugą kulę – z głowy zleciał mu w wodę przestrzelony cylinder, nawiasem mówiąc, robiony na zamówienie na Jermyn Street, takiego w Ameryce nie sposób dostać. Za to teraz udało mu się wypatrzyć, skąd do niego strzelają. Ognista kropka błysnęła pod ścianą nieoświetlonego magazynu. Sądząc po odgłosie, rewolwer był dużego kalibru, a strzelec doskonały – strzelał ze sporej odległości, a bardzo celnie. Nie można było pozwolić, by strzelił trzeci raz: na tle niezupełnie jeszcze ciemnego nieba sylwetka Fandorina stanowiła zbyt dobry cel. Dlatego Erast Pietrowicz uniósł rękę z herstalem i wystrzelił na chybił trafił wszystkie siedem kul. Dla rewolweru o krótkiej lufie, którego główną zaletą jest szybkostrzelność, dystans był zdecydowanie zbyt wielki, ale trzeci strzał z ciemności nie nastąpił.
Kiedy przestało mu dzwonić w uszach, Fandorin (leżąc plackiem na ziemi) wytężył słuch i stwierdził, że przy magazynie już nikogo nie ma. Podniósł się ostrożnie, ładując rewolwer. Biegiem dopadł miejsca, skąd strzelano. Tak jest – pusto.
Człowiek, który próbował go zabić, zniknął w przejściu między składami towarów. Ściganie go nie miało sensu, zresztą byłoby zbyt ryzykowne.
Odłożywszy dedukcję na później, Erast Pietrowicz jął badać koncentrację ognia ze swego herstala. Promień latarki odnalazł w drewnianej ścianie sześć ołowianych pocisków – wszystkie w granicach jednego metra, nie tak źle. A gdzie siódmy?
Szukał długo i wreszcie znalazł. Kula leżała na ziemi.
Podniósł ją, obejrzał.
Koniec spłaszczony, jak od uderzenia o metal. Dziwne. W ścianie magazynu nie było ani śrub, ani gwoździ. Co to tak błyszczy?
Nakręciwszy latarkę, żeby nie gasła, detektyw przycisnął ją podbródkiem, wyjął z kieszeni lupę i nakierował na badany przedmiot.
Było niewygodnie i dość ciemno, udało mu się wszakże dostrzec w drobnych zadrapaniach na kuli mikroskopijne żółte drobinki. Pozłota?
Erast Pietrowicz schował znalezisko do kieszonki na kaburze i poszedł szukać upuszczonej laseczki, a Rozum już niecierpliwie odepchnął Ciało i zaczął budować hipotezy.
Pierwsza była nieciekawa.
Trywialna próba rabunku. W tym mieście jest wielu takich, dla których ludzkie życie nie jest warte nawet kopiejki, to jest centa. Jeden z nich zobaczył eleganta, który zapuścił się w bezludne miejsce. Aby nie ryzykować, postanowił strzelić z bezpiecznej odległości, a potem obrabować trupa ze wszystkich cennych rzeczy. Erast Pietrowicz przeanalizował tę wersję i odrzucił – nie jako mało wiarygodną, lecz jako pozbawioną perspektyw. Przypadków nie da się policzyć, przynajmniej w kryminalistyce.
Drugi wariant: napaść może się jakoś wiązać ze zleceniem, właśnie otrzymanym od Pinkertona. Po namyśle wszakże Fandorin odrzucił również tę hipotezę. Chodziło o to, że na dobrą sprawę żadnego zadania jeszcze nie otrzymał. Nie wiadomo, czego sobie życzy zleceniodawca, i może w ogóle nie ma sensu się do tego zabierać. Tak właśnie powiedział Erast Pietrowicz Pinkertonowi.
Nie, to się nie trzyma kupy.
Pozostawała zatem trzecia hipoteza: zemsta doktora Linda, tajemniczego herszta potężnej organizacji, o której stróżom prawa na razie wiadomo bardzo niewiele.
Przed miesiącem Erast Pietrowicz udaremnił obrabowanie banku Eastern United. On sam uważał operację za nieudaną, ponieważ wywiązała się strzelanina i ludzie, których należało aresztować, zginęli, a przywódca uciekł. Ale doktor Lind, człowiek, który nie przywykł do porażek, zapewne postanowił się zemścić. Tu należało również podziękować gazetom. Roztrąbiły na cały kraj, jak to waleczny Mister Fandorin (czasem pisano „Fandorine”, a niekiedy nawet „Fundoreen”) w pojedynkę pokonał króla przestępczego światka. Ze skromnego słuchacza wydziału mechaniczno-inżynieryjnego, od czasu do czasu dorabiającego prywatnymi śledztwami, Erast Pietrowicz przeobraził się nagle w słynną na całą Amerykę znakomitość albo, jak mówiono w tutejszym żargonie, „gwiazdę”.
Róż było w tym wszystkim niewiele, głównie kolce.
Do laboratorium na Newbury Street zaczęli tłumnie walić kolekcjonerzy autografów, i tylko przeszkadzali w pracy. To raz.
Reporterzy bostońskiej prasy czyhali przy drzwiach i oślepiali błyskami magnezji. To dwa.
Читать дальше