Szli wolno ulicą, co chwila spoglądając w górę. Przestało padać, niebo się przejaśniło, błyszczały na nim gwiazdy.
Po dość długiej chwili milczenia panna Palmer oznajmiła:
– Chyba wiem, gdzie szukać Geoffreya.
– A mnie brak jednego drobiazgu… – Fandorin pomógł damie przejść przez kałużę. – Gdyby mi pani powiedziała… Proszę nie wdepnąć, tu spacerował pies.
– Dziękuję panu. A więc co mam panu powiedzieć?
– Czy tam jest niedźwiedź?
– Tak, i to olbrzymi. – Zawiedziona klasnęła w ręce. – No proszę, a ja chciałam pana zaskoczyć. To co, jedziemy?
– Prosto t-tam? Mogą nas aresztować za samowolę. Myślę, że lepiej dać znać na policję.
– Właśnie to proponuję, żebyśmy pojechali na posterunek w Brislington do dyżurnego inspektora.
– Rozumiem, że to jest w Brislington?
Tak nazywało się miasto leżące na trasie między Bath a Bristolem.
Przed nimi ukazał się budynek dworca, jarzący się elektrycznymi światłami.
– Po cóż jechać do inspektora? – zdziwił się Fandorin. – Już późno, pani jest zmęczona. Możemy po prostu zatelefonować z dworca.
– Ach, jakaż jestem głupia! Wciąż zapominam o zdobyczach postępu. Pokaże mi pan, jak się mówi do słuchawki?
Rozmawiać z telefonistką musiał Erast Pietrowicz – panna Palmer nie miała odwagi zwrócić się do nieznajomej panienki z familiarnym „Halo, centrala?”. Natomiast instrukcje, jakich udzieliła dyżurnemu inspektorowi, były wyczerpująco jasne i dokładne.
– …Jak to, nie wie pan, gdzie jest grobowiec rodzinny lordów Berkeley? Ach, został pan tu przeniesiony niedawno. To bardzo proste, młody człowieku. Wejdzie pan na cmentarz główną bramą, dojdzie do steli, skręci w prawo i na końcu alei zobaczy pan mauzoleum. Niepodobna się pomylić – na dachu jest wielka rzeźba przedstawiająca niedźwiedzia w hrabiowskiej koronie.
Ledwie wrócili do domu, ledwie panna Palmer rozwiązała wstążki kapelusza, a Fandorin powiesił czapkę na kołku, kiedy do drzwi zastukał główny lokaj.
– Znaleźli go! Znaleźli! – oznajmił z przejęciem. – Dzwonił inspektor z Brislington! Milord jest cały i zdrowy. Znaleziono go w rodzinnym grobowcu – spał sobie spokojnie, a żeby nie zmarznąć, przykrył się wieńcami z sąsiedniego grobu. Wiozą go tutaj!
– Czy inspektor mówił, że to ja do niego tele-fono-wałam? – Panna Palmer z rozkoszą wymówiła dźwięczne słowo.
– Tak. Ale boję się, że nie dostanie pani nagrody. Teczka jest, milord użył jej jako poduszki, ale naszyjnika w środku nie ma.
– Testament też zaginął? – spytała starsza pani.
– Nie, dokument jest na miejscu. Zginęła tylko kolia. Rodzina pewnie by wolała, żeby było odwrotnie – pozwolił sobie zażartować pan Parsley, który był w świetnym humorze. – Ale jego lordowska mość to prawdziwy zuch! Całą dobę spędził bez jedzenia, bez picia, na gołych kamieniach i nic. Niezwykle silny organizm!
Scenie powrotu marnotrawnego ojca przyglądali się z okna we troje – służbie surowo wzbroniono pokazywać się na dziedzińcu, kiedy przywiozą starego earla.
Cała arystokratyczna rodzina była w komplecie. Wyprowadzono nawet dzieci, choć minęła już północ.
Dziedzic tytułu, lord Daniel, spacerował tam i z powrotem, załamując ręce. Wielebny Matthew Lynn modlił się z przymkniętymi oczyma. Kapitan Tobias Lynn, pokasłując, palił cygaro. Małżonki starszych braci szeptały z dziećmi – chyba udzielały im jakichś instrukcji. Wszystko to działo się przy akompaniamencie dobiegającego z ogrodu niespokojnego wycia – lampartowi Scalperowi nie podobało się to nocne zamieszanie.
Wreszcie w bramę wjechał powóz. Inspektor i konstabl ostrożnie zsadzili na ziemię lorda Berkeleya, okutanego w policyjny płaszcz z pelerynką.
Najstarszy syn rzucił się do ojca z pledem, średni podtoczył fotel, najmłodszy, podziękowawszy krótko stróżom prawa, co prędzej wyprosił ich za bramę. Rodzina wyraźnie nie życzyła sobie dodatkowych świadków.
– Jakie to szczęście, że żyjesz, drogi ojcze! – wykrzyknął lord Daniel.
Wielebny krzątał się przy fotelu – wzbijał poduszkę, naciskał jakieś dźwigienki.
– Siadaj, ojcze! Oto twój ulubiony fotelik, tu będzie ci wygodnie!
Lord Berkeley podejrzliwie rozglądał się dokoła. Nie chciał usiąść w fotelu, próbował nawet cofnąć się do bramy ale przytrzymano go za ramiona.
– Kazałam przygotować dla ojca główną sypialnię – gruchała lady Lynn. – Tam jest więcej przestrzeni i światła niż w ojca pokoju. Ojciec doskonale sobie wypocznie! Chodźmy do domu. Proszę spojrzeć, jak się wszyscy cieszą! No, niechże się ojciec nie upiera.
– Jest tam Molly? – wymamlał jego lordowska mość. Wszyscy spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co na to odrzec.
– Ja wiem, Molly czeka na mnie w raju. A mnie przywieźli do czyśćca – poskarżył się chory, z odrazą patrząc na najbliższych, posępne mury Berkeley House i ciemny dziedziniec. – To oszustwo. Czyściec mają tylko katolicy, a ja należę do Kościoła anglikańskiego. Zaszła pomyłka. Zawieźcie mnie z powrotem na cmentarz!
Wciąż próbowano posadzić go w fotelu, on zaś opierał się wszelkimi siłami.
Lady Lynn dała znak małżonce duchownego i ta wypchnęła naprzód dzieci.
Te rzuciły się do dziadka i zaczęły go ściskać.
– Dziadziu!
– Kochany dziadziu!
– Tak się martwiliśmy!
– Tak tęskniliśmy!
Earl skulił się i zasłonił sobie uszy.
Inicjatywę przejął lord Daniel. Kazał dzieciom zamilknąć i odsunąć się, chwycił ojca za ramiona, potrząsnął nim mocno i krzyknął:
– Na miłość boską! Niech ojciec powie, gdzie jest „Droga Mleczna”!
Wyglądało na to, że ten energiczny sposób podziałał. Lord Berkeley popatrzył na swego pierworodnego. I nawet odpowiedział, całkiem dorzecznie:
– Jak to, nie wiesz? O tam.
I wskazał na niebo, gdzie istotnie świeciła Droga Mleczna. Z gardła lorda Daniela wydobył się odgłos podobny do ryku. Naprzód wysunął się średni brat.
– Nieładnie kpić sobie z kochającej rodziny – przemówił z łagodnym wyrzutem. – Chcesz pójść do raju, ojcze?
Earl upewnił się:
– Do Molly? – i przytaknął.
– Pomogę ci. Wiesz, co to jest? – Wielebny Matthew Lynn wyjął z kieszeni modlitewnik. – To Pismo Święte. Jeśli położysz na nim rękę i będziesz mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, miejsce w raju będziesz miał zapewnione. Rozumiesz?
Jego lordowska mość niecierpliwie wzruszył ramionami.
– A czego tu nie rozumieć?
I trzepnął dłonią w książkę.
Na dziedzińcu zrobiło się bardzo cicho.
– Powiedz, ojcze, kto wyjął z tej teczki kolię? No, takie błyszczące kamyczki na nitce? – Głos duchownego załamywał się ze zdenerwowania. – Czy ktoś do ciebie podchodził? Rozmawiał z tobą? Ojcze, postaraj się sobie przypomnieć. To zapewni ci miejsce w raju.
Lord Berkeley długo przypatrywał się synowi ze zmarszczonym czołem.
– Zaraz sobie przypomni! – szeptał pan Parsley, ściskając Fandorina za łokieć. – No, staruszku! No!
Jego lordowska mość westchnął i ze współczuciem zwrócił się do wielebnego:
– Czy ktoś kiedyś mówił panu, sir, że ma pan wyjątkowo niemiłą twarz? Nieszczerą, fałszywą i złą. Na pańskim miejscu zapuściłbym brodę – wtedy nie będzie to tak widoczne.
– Do kroćset! – Kapitan Tobias Lynn splunął i z wściekłością odrzucił cygaro, na bruku rozbryznęła się kaskada iskier. – To tylko strata czasu!
Читать дальше