– W-wiem. Ten rewolwer jest na uzbrojeniu armii rosyjskiej. Wezmę go.
– A dla pańskiego Japończyka dwa? – spytał sklepikarz, jako że Masa właśnie zapinał na biodrach żółty pas z dwiema kaburami.
– Hidari-no ho ni nunchaku-o, migi-ni wakizashi-o sasunda [40] – mruknął do siebie z zadowoleniem.
– Nie, jemu rewolwery nie są potrzebne – przetłumaczył Erast Pietrowicz.
Najdroższym zakupem okazała się składana zeissowska lornetka, osiemnastokrotnie powiększająca, która dopełniła ekwipunku.
– Pozostaje tylko zaopatrzyć się w konie – podsumował Scott. – Musi pan pojechać na jakieś ranczo
Fandorin, przypomniawszy sobie propozycję miss Cullighan, zapytał niedbale:
– Jak daleko jest stąd na ranczo „Dwa Księżyce”?
– Chce pan kupić u Córka Cullighana? – Scott z aprobatą skinął głową. – Słuszna decyzja. Stary ma świetne konie, tylko że zdziera za nie trzy razy drożej.
– Obiecano mi z-zniżkę.
Ranczo Cullighanów leżało zaledwie półtorej mili od miasteczka, wyruszyli więc pieszo, odesławszy zakupy do hotelu.
Początkowo Masa maszerował dziarsko, dzwoniąc ostrogami. Wkrótce jednak zaczął się potykać, jako że wysokie obcasy, bez wątpienia wygodne przy jeździe wierzchem, niezbyt były przystosowane do pieszych spacerów. W końcu Erast Pietrowicz pozostawił w tyle kulejącego sługę i w bramę rancza wkroczył sam.
Dziwna to była brama – bez żadnego ogrodzenia. Po prostu odwrócona litera U w szczerym polu. Z boku duża tablica: ZIEMIA CORKA CULLIGHANA. RUSTLERÓW WYKAŃCZAMY NA MIEJSCU. Na dowód u dołu widniało koślawo narysowane drzewo z wisielcem.
Na prawo rozpościerało się ogrodzone pastwisko, na którym pasło się gigantyczne stado długorogich krów – zapewne to samo, które właśnie przygnano z Teksasu. Na lewo ciemniały zabudowania: spichrze, baraki, magazyny. Pośrodku stał dom mieszkalny. Był to wielki drewniany budynek, oszalowany pomalowanymi na biało deskami. Wyraźnie usiłowano nadać mu majestatyczny wygląd, czemu miały służyć cztery pękate kolumny, wieżyczka na dachu, a przed gankiem dwa kamienne lwy, ale jak można myśleć o majestacie, kiedy wszystko wokół przesiąknięte jest zapachem nawozu? Zapewne mieszkańcy Cullinghan House byli niewrażliwi na ów aromat, tak dokuczliwy dla miejskiego nosa. W każdym razie corral mieścił się dokładnie na wprost wejścia.
Erast Pietrowicz popatrzył na konie (były piękne, jakby specjalnie dobierane), chwilę obserwował, jak jeden z kowbojów ujeżdża dzikiego ogiera. W Moskwie były urzędnik do specjalnych poruczeń uchodził za niezłego jeźdźca, ale na takim mustangu nie utrzymałby się chyba nawet pół minuty.
Tymczasem kowboje Cullighana (pętało się ich wokół corralu ze dwudziestu) przyglądali się Fandorinowi, niezbyt życzliwie, ale nie bezczelnie. Najwyraźniej któryś z nich był pod Głową Indianina i opowiedział reszcie, że elegant w krawacie potrafi się o siebie zatroszczyć.
Nadszedł Masa z butami, przewieszonymi przez ramię na sznurku. Obok niego jechała stępa Ashleen Cullighan. Jej prześliczna kara klacz, na którą Fandorin już wcześniej zwrócił uwagę, wdzięcznie przebierała zgrabnymi nóżkami, idąc to jednym bokiem, to drugim.
Z tyłu, o jakieś dziesięć kroków, kiwał się w siodle Ted Rattler, ponury jak chmura gradowa. Nie patrząc na Fandorina, zeskoczył z konia, rzucił wodze jednemu z pastuchów i stanął z boku. W tę stronę uparcie nie spoglądał, ale też nie odchodził.
– Pański boj mi powiedział, że jest pan tutaj! – zawołała jeszcze z daleka panna. – Po konie, tak? Dokąd to, Selma, dokąd? – krzyknęła na klacz, która podeszła do Erasta Pietrowicza, wyciągnęła ku niemu aksamitne wargi i cichutko zarżała.
Fandorin poklepał ją po białej gwiazdce na czole.
– Piękna jesteś, p-piękna.
– Nigdy nie widziałam, żeby Selma łasiła się do obcych – zdziwiła się Ashleen, lekko zeskakując na ziemię. – Moja dziewczynka ma dobry gust. No już dosyć, dosyć, idź sobie!
Odepchnęła klacz, która usiłowała położyć pysk na ramieniu Erasta Pietrowicza, a Masa mruknął mściwie:
– Co poniektóry to i w kobyre by se zakochar.
Znał to powiedzenie bardzo dobrze, nieraz bowiem słyszał je od pana pod własnym adresem.
– Chciałbym kupić konia, silnego, ale nie narowistego – powiedział Fandorin. – P-przyznam się pani, że nie jestem zbyt dobrym jeźdźcem. Nie to co tutejsze zuchy.
Właśnie w tym momencie ujeżdżacz runął na ziemię, nie utrzymawszy się na mustangu. Dziki rumak uderzył leżącego kopytem, a w dodatku capnął zębami za głowę.
– Ja chcę kuca. Macie kuce? – zapytał nerwowo Masa.
– Na ranczu „Dwa Księżyce” mamy wszystko. Ej, chłopcy, przestańcie się cackać z Kidem, jemu to nie pierwszyzna! – krzyknęła miss Cullighan. – Przyprowadźcie tę kasztanowatą trzylatkę, którą ujeździłam w zeszłym tygodniu. A dla boja pana Fendorina wybierzcie dobrego teksaskiego pony . Za wszystko razem z siodłami wezmę od pana tylko osiemdziesiąt dolarów – dodała, zwracając się do Erasta Pietrowicza. – Ale gdyby tata pytał, to niech pan powie, że sto dwadzieścia. Chodźmy, przedstawię pana.
– Cieszę się, że w otoczeniu mojej córki pojawił się wreszcie prawdziwy dżentelmen, bo tutaj wiecznie się kręcą same męty.
Pan Cullighan był bardzo podobny do córki, wszystko jednak, co w niej wydawało się śliczne, jego zdecydowanie szpeciło: i zielone oczy mętnej butelkowej barwy, i rdzaworude kręcone włosy, a gęsto rozsiane piegi wyglądały na jego twarzy jak zaschnięte bryzgi błota. Głos „bydlęcego barona” był gruby i tubalny, maniery w najwyższym stopniu niewyszukane (na przykład, na początku posiłku głośno wysmarkał się w serwetkę i kazał służącej podać drugą). Wobec gościa jednak stary Irlandczyk starał się być uprzejmy.
– Skąd pan pochodzi?
– Z Moskwy.
Odpowiedź wcale nie zdziwiła hodowcy.
– Proszę, proszę, sam tam nigdy nie byłem, ale słyszałem o waszym mieście wiele dobrego. Podobno tam studnie nie wysychają nawet w lipcu. To prawda?
– T-tak – odpowiedział z niejakim zdziwieniem Fandorin, odkrawając kawałek olbrzymiego krwistego befsztyka. Mięso było doskonałe, jak w najlepszej restauracji, może tylko przyprawione zbyt pieprznie.
Cullighan zacmokał wargami z podziwu dla moskiewskich studzien.
– W Teksasie to wielka rzadkość.
– J-jak to w Teksasie?
Nastąpiła krótka pauza. Gospodarz i gość spoglądali na siebie ze zdziwieniem. Pierwszy połapał się Cork.
– A, to pan nie jest z Moskwy w Teksasie, tylko z tej w Iowa? Całkiem o niej zapomniałem. Kiedyś pracował u mnie jeden tophand właśnie stamtąd. Wspaniale rzucał lassem.
– Nie, sir, pochodzę z tej Moskwy, która leży w Rosji.
O takim mieście tatuś czerwonej perły najwidoczniej nie słyszał. Przez chwilę w milczeniu pracował szczękami, po czym, uznawszy, że dość już tej światowej paplaniny, przeszedł do interesującego go tematu.
– Pracuje pan dla pułkownika? Czy po prostu jest pan jego znajomym i przyjechał zapolować na kozy?
– Pracuję.
Erast Pietrowicz odsunął talerz i upił łyk whisky z wodą sodową – bardzo dobrej, z dymkiem, co najmniej dwudziestoletniej.
– Kim pan jest z zawodu?
– Inżynierem.
Tak czy owak się dowiedzą, pomyślał Fandorin i dodał ostrożnie:
– Ale jestem tutaj w innej sprawie. Mister Star poprosił mnie, żebym zbadał, co się d-dzieje w Dream Valley. Zapewne pan słyszał, że dzieje się tam coś dziwnego.
Читать дальше