I oto obaj leżeli nieruchomo obok siebie.
Fandorin wstał i otrzepał się. Ze złością zerwał z ramion lasso i cisnął w bok.
– Masa, do diabła! Jesteś tam?
Japończyk natychmiast wychynął z ciemności, trzymając za uzdę kasztankę.
– Pięknie mnie osłaniasz! – warknął na niego Erast Pietrowicz, rozcierając stłuczony łokieć. – A gdyby nie rzucili arkanem, tylko obaj strzelili? Co wtedy?
– Okrutnie bym cię pomścił, panie – odrzekł beztrosko pomocnik od siedmiu boleści. – Zobaczmy lepiej, co to za ludzie, jestem bardzo ciekawy.
Kiedy Fandorin wyjmował z torby przy siodle latarkę, Masa szybko związał jeńców i przewrócił ich na wznak.
Czarnych chust nie ma, była to pierwsza rzecz, jaką nie bez rozczarowania odnotował Erast Pietrowicz, kiedy promień latarki po kolei oświetlił twarze nocnych napastników. W istocie obaj byli jeszcze chłopcami. Policzki i podbródek jednego porastał śmieszny długi puch, podobny do gęsiego pierza. Drugi miał włoski twardsze i jeszcze dłuższe, ale było ich bardzo niewiele.
– A gdzie słynne spiczaste kapelusze? – zamruczał Fandorin. Masa ruszył na poszukiwania i przyniósł z zarośli po drugiej stronie ogrodzenia dwa niezwykłe nakrycia głowy, z których jedno natychmiast włożył.
– Zdejmij to – powiedział Erast Pietrowicz, patrząc na krępą, okrągłą sylwetkę kamerdynera, zaostrzającą się ku górze. – Wyglądasz jak gruszka do lewatywy.
– A ty, panie, dałeś się złapać na arkan dwóm smarkaczom – obraził się Japończyk.
– Dobrze, dobrze. Pomóż mi.
We dwójkę zarzucili nieprzytomnych celestian na grzbiet klaczy.
– Zawieziemy ich tam? – Masa wskazał w stronę rosyjskiej wsi.
– Tam. – Fandorin wskazał w stronę celestiańskiej. – A ty zniknij. Jakby co – sam wiesz.
Masa cofnął się z ukłonem i zniknął w ciemnościach.
Erast Pietrowicz kopniakiem strącił część ogrodzenia i poprowadził kasztankę przez pole, za którym widać było światła.
* * *
Osada zbuntowanych mormonów była wtulona we wgłębienie olbrzymiej skały. Tył był osłonięty pionowymi kamiennymi ścianami, wznoszącymi się do samego nieba, z przodu szczerzyła zaostrzone końce drewniana palisada. Ogrodzenie zbudowano bardzo solidnie: jego krańce przytykały do skał, a pośrodku, nad masywną bramą, wznosiła się wieżyczka strażnicza. Całą przestrzeń przed tą twierdzą, stworzoną wspólnym wysiłkiem natury i ludzi, oświetlały wetknięte w ziemię pochodnie. Niepodobna było się tu zbliżyć niepostrzeżenie.
Ale Fandorin wcale nie chciał pozostać niezauważony.
Znalazłszy się na oświetlonej przestrzeni, na wszelki wypadek stanął za kłębem konia, żeby strażnik go nie postrzelił, i zawołał głośno:
– Hej tam, na wieży!
Związani młodzieńcy już się ocknęli. Szarpali się i muczeli – Masa nie zapomniał ich zakneblować.
– Kto tam? – rozległ się z wieżyczki drżący głos. – Tyś człowiek czy bies? Bracia, bracia!!!
Uderzył dzwon sygnałowy, zza częstokołu dobiegły krzyki i tupot wielu nóg.
Trzeba było trochę zaczekać.
– Spokojnie, nie szamoczcie się – powiedział Erast Pietrowicz do jeńców. – Jeśli będziecie posłuszni, wkrótce was uwolnię.
Między zaostrzonymi palami ukazały się głowy w spiczastych kapeluszach, błysnęły lufy strzelb.
– Powiedzcie, że to wy – polecił Erast Pietrowicz, wyjmując jeńcom kneble.
– To my! To my! – krzyknęli posłusznie młodzieńcy.
– Jacy „my”? – odkrzyknął gruby głos. – Jeśli jesteście siłą nieczystą, odejdźcie w swoją drogę! Mamy srebrne kule i wodę święconą!
– Tu Jozjasz i Absalom! Związali nas!
– Kto was związał?
Erast Pietrowicz uznał, że teraz już można, i wyszedł zza klaczy.
– Ja! Nazywam się Erast Fandorin. Jechałem przez dolinę, a ci niegodziwcy napadli na mnie bez ostrzeżenia. Mogłem ich zabić. Albo odwieźć do szeryfa. Ale zrobiło mi się ich żal. To jeszcze dzieci.
Na palisadzie odbyła się gorączkowa narada. Potem ten sam basowy głos krzyknął:
– Erast to dobre imię. Należysz do naszych braci, do mormonów?
– Nie, jestem Rosjaninem. Przyjechałem odwiedzić ziomków. Co mam zrobić z tymi rozbójnikami? Jeśli nie są wasi, odwiozę ich do Splitstone.
Znowu szepty, tym razem nieco dłuższe. Potem skrzypienie bramy.
– To nic, że jesteś Rosjaninem. Wszyscy ludzie są braćmi. Wjedź, dobry człowieku. Postąpiłeś miłosiernie.
* * *
Na obszarze w kształcie trójkąta utworzonego przez ogrodzenie i urwisko stało siedem solidnych jednopiętrowych domów, przy każdym zabudowania gospodarskie. Nieco dalej spichrze, duża obora, chlew, kuźnia, corral. Wszędzie płonęły latarnie olejowe i było widać, z jaką miłością i dbałością pielęgnowany jest tu każdy skrawek ziemi. Na środku połyskiwała czarną taflą wody idylliczna sadzawka. Na klombach rosły pachnące kwiaty. Nad starannie wyłożonym kamieniami strumykiem przerzucono miniaturowy mostek.
Jeszcze jedna odmiana ziemskiego raju dla swoich, pomyślał Erast Pietrowicz, oglądając wysypujących się z domów Niebiańskich Braci.
Głównie, co prawda, były to siostry. Wszystkie w białych fartuchach, twarze prawie całkowicie ukryte pod białymi koronkowymi czepcami. Kobiety stały w zwartych grupkach, każda obok ganku swego domostwa, i po prostu patrzyły, pozostawiając działanie mężczyznom.
Tych było niewielu, może dwudziestu. W różnym wieku, ale odzianych jednakowo: spiczaste kapelusze, ciemne ubrania, białe koszule bez krawata. Wszyscy mieli brody, niektórzy bardzo długie, sięgające poniżej pasa.
Rej wodził niziutki człowieczek około pięćdziesiątki, o krzaczastych brwiach, w brązowym surducie i ze srebrną sprzączką na kapeluszu – zapewne to on prowadził rokowania z wieżyczki. Fandorin pomyślał, że to sam apostoł, ale, jak się niebawem wyjaśniło, był w błędzie.
Kiedy celestianie rozwiązywali i wypytywali młodzieńców o biblijnych imionach, krzaczastobrewy na chwilę zniknął, a potem pojawił się znowu i odprowadził Erasta Pietrowicza na bok.
– W imieniu apostoła Moroniego i całej naszej wspólnoty wyrażam ci, dobry wędrowcze, nasze najgłębsze ubolewanie. Przebacz naszym nierozumnym braciom. Działali na własną rękę i zostaną surowo ukarani. Jestem członkiem zgromadzenia starszych, nazywam się Razis. Pozostali starsi i sam apostoł zapraszają cię na rozmowę.
Z ukłonem wskazał największy dom, nad którym czerniał kuty krzyż.
– D-dziękuję.
Erast Pietrowicz obejrzał się, obrzucił szybkim wzrokiem palisadę i ruszył za Razisem. Tak jest: w samym rogu, przy urwisku między ostrymi zębiskami ogrodzenia pojawiła się okrągła plamka. To Masa zajął stanowisko obserwacyjne.
W obszernym pokoju o bielonych ścianach było pusto. Fandorin odwrócił się, ale Razis, który puścił go przodem, gdzieś zniknął. Erast Pietrowicz wzruszył ramionami, przestąpił próg i rozejrzał się dokoła.
Umeblowanie było skromne, jednocześnie jednak odświętne – w jakiś sposób jedno nie przeszkadzało drugiemu. Długi stół z siedmioma wysokimi drewnianymi fotelami; środkowy, z kunsztownie rzeźbionym oparciem, przypominał tron. Naprzeciw – pojedyncze krzesło, najwyraźniej przeznaczone dla gościa. A może dla oskarżonego?
Z ozdób tylko duży sztych przedstawiający monumentalną gotycką świątynię, w której Erast Pietrowicz rozpoznał słynną mormońską katedrę w Salt Lake City.
Nic więcej do oglądania w pokoju nie było. Fandorin, znudzony, usiadł na krześle i natychmiast, dokładnie w tym momencie, otwarły się podwójne białe drzwi na drugim końcu pomieszczenia.
Читать дальше