Do sali weszło dostojnie siedmiu mężczyzn w takich samych brązowych surdutach jak Razis, z bardzo długimi brodami, i uroczyście rozsiadło się na fotelach. Wszyscy byli niscy, krępi, o krzaczastych brwiach – od razu było widać, że to rodzeni bracia.
Środkowy fotel zajął siwowłosy, krzepko zbudowany jegomość o rumianych policzkach i bardzo szerokich, zaciśniętych ustach. Tak jak pozostali, miał na głowie kapelusz z dużą sprzączką, tyle że nie srebrną, lecz złotą. To już na pewno był apostoł Moroni, bo któż by inny.
Powitania nie nastąpiły. Siedmiu braci przyglądało się badawczo człowiekowi w brudnobiałym ubraniu. Nawet siedzący z brzegu Razis, chociaż, zdawałoby się, miał okazję obejrzeć sobie Rosjanina już wcześniej.
Erast Pietrowicz ze swej strony przyglądał się celestiańskim starszym. Wyglądamy tu wszyscy razem jak królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, pomyślał i przygryzł wargę, żeby się nie uśmiechnąć.
– Żyjemy w strasznych czasach – przemówił skrzypiącym głosem Moroni; pozostali w milczeniu przytaknęli. – Jozjasz i Absalom są odważni, ale nierozważni. Na własne ryzyko wyruszyli schwytać diabła, który zaatakował naszą spokojną wspólnotę. Powiadają, że z ciemności wypłynęła bezszelestnie biała postać na koniu. I pomyśleli, że to siła nieczysta.
– Nie jechałem po waszym terenie, tylko po stronie rosyjskiej.
– Chłopcy ujrzeli jeźdźca ze strzelbą. Wszyscy wiedzą, że Rosjanie to tchórze i nie noszą broni. Kim naprawdę jesteś?
Erast Pietrowicz krótko przedstawił zadanie, jakie otrzymał od pułkownika Stara, obserwując twarze starszych. Ci wysłuchali go z wielką uwagą. Na wzmiankę o Czarnych Chustach niektórzy się uśmiechnęli, ale nie chytrze i złośliwie, raczej lekceważąco.
– Jesteś bardzo odważnym człowiekiem, skoro jeździsz po dolinie samotnie i nocą! – wykrzyknął Razis. – Nikt z nas by się na coś takiego nie poważył! Nawet głupi smarkacze Absalom i Jozjasz wybrali się za bramę we dwójkę!
– Czemu miałbym się bać b-bandytów? Przyjechałem nie po to, by się przed nimi ukrywać, ale by ich znaleźć. Mister Star jest gotów porozumieć się z nimi po dobroci.
Fandorin zrobił wymowną pauzę, ale odpowiedź Moroniego go zaskoczyła:
– Starszy Razis nie miał na myśli bandytów. Po pierwsze, nie ma ich w dolinie, inaczej wiedzielibyśmy o tym. A po drugie, celestianie nie boją się żadnego z mieszkańców tego świata, a już najmniej jakichś żałosnych rabusiów.
– Kogo się zatem boicie? – zapytał z uśmiechem Fandorin. – Czyżby istotnie Jeźdźca bez Głowy?
Jego żartobliwe pytanie wprawiło braci w konsternację. Zaczęli do siebie szeptać, przy czym dwaj siedzący z brzegu zerwali się ze swych foteli, by wziąć udział w naradzie.
Erast Pietrowicz dyskretnie odwrócił wzrok, ale starał się słuchać. Nie zrozumiał, o co się spierają, wyglądało jednak na to, że zdania są podzielone.
– Wiedziałeś o Jeźdźcu bez Głowy, a mimo to wybrałeś się na nocną przejażdżkę? – zapytał z niedowierzaniem apostoł.
– Tak, coś tam słyszałem. – Fandorin nie wierzył własnym uszom: czy to możliwe, że dorośli, znający życie ludzie na serio wierzą w jakąś zjawę?
– Słyszałeś o Indianinie i jego srokatym ogierze? – wciąż tym samym tonem spytał Moroni.
Należało się wreszcie dowiedzieć, o co tu chodzi. Najpierw straszył wszystkich w saloonie czarnoskóry Washington Reed, a teraz te krasnoludki.
– Będę wdzięczny, jeśli opowiecie mi d-dokładniej o Jeźdźcu bez Głowy.
Apostoł dał znak starszemu, siedzącemu po jego prawicy.
– Opowiedz mu, Jeremiaszu – tak jak ty to potrafisz.
Siwobrodego Jeremiasza nie trzeba było namawiać. Najwyraźniej cieszył się we wspólnocie sławą świetnego gawędziarza.
Odchrząknąwszy donośnie, co samo w sobie zabrzmiało dość złowieszczo, starszy rozpoczął opowieść z minami i gestykulacją prowincjonalnego tragika.
– Dwudziestego trzeciego sierpnia upłynęło trzynaście lat od tego fatalnego dnia. Równo trzynaście!
„Rrrówno trzynaście!” zabrzmiało jak krakanie. Bracia przeżegnali się jednocześnie.
– W czasach gorączki złota nie było w tych stronach okrutniejszego zabójcy niż wódz Indian Lakota imieniem Rozłupany Kamień. Mierzył siedem stóp wzrostu i jeździł na olbrzymim srokatym koniu, który w bitwach walczył przednimi kopytami.
Osadników Rozłupany Kamień nazywał „bladą szarańczą” i nie uważał za ludzi, zabijając bez litości nawet kobiety i niemowlęta. Krwiożerczy dzikus wierzył, że białych dlatego jest takie mnóstwo, że ich zabici zmartwychwstają i znów pojawiają się na indiańskiej ziemi, i tak bez końca. Dlatego przekłuwał swoim ofiarom bębenki uszne. Szaman mu powiedział, że jeśli się tak uczyni, dusza odejdzie w ziemię i więcej nie wróci.
Oczywiście czytałeś o tym, jak ogromna gromada Indian w 1876 roku wybiła do nogi 7 Pułk Kawalerii generała Custera? – zapytał Jeremiasz. – Wiele się wtedy mówiło o tej straszliwej zagadce.
– S-słyszałem o rzezi nad Little Big Horn. Ale słyszałem też o tym, że George Custer w swoim czasie ukończył West Point jako najgorszy absolwent na roku. To zapewne tłumaczy ową „straszliwą zagadkę”.
– Ja nie mówię o przyczynie klęski, ale o okropnym odkryciu, jakiego dokonali zwiadowcy, którzy pierwsi odnaleźli miejsce bitwy. – Jeremiasz przeszedł na straszny szept. – Każdy z dwustu sześćdziesięciu sześciu żołnierzy i oficerów miał przebite uszy. Oto jaki był Rozłupany Kamień. Nie bez kozery straszono nim dzieci od Kolorado do Montany. Wszyscy pozostali wodzowie polegli albo się poddali i osiedli w rezerwatach, a Rozłupany Kamień wciąż grasował po preriach i górach ze swoim oddziałem, siejąc wszędzie śmierć i grozę. Kilkakrotnie wymykał się z pułapek i zasadzek. Za każdym razem srokacz ratował mordercę z opresji. Ale wreszcie nadszedł koniec Rozłupanego Kamienia. Jak wielu innych silnych mężów, zgubiła go kobieta.
Starsi zgodnie pokiwali głowami. Jako zatwardziałych poligamistów można ich było uważać za ekspertów w tej materii.
– Nazywała się Błękitna Sójka. Zwyczajna squaw , nic szczególnego. Widziałem ją potem w rezerwacie. Chuda, tutaj nic i tutaj też – pokazał na sobie Jeremiasz. – Ale Rozłupany Kamień świata za nią nie widział. I kiedy zwiadowcy pułkownika McKinleya otoczyli jego obóz w pobliżu Cotton Creek (o piętnaście mil stąd), zaczął pertraktować z kawalerią, czego nigdy wcześniej nie robił. Dawniej kazałby wojownikom zostawić baby i dzieci, zaatakowałby jak burza i umknął w siną dal na swoim tarancie. A teraz z powodu tej całej Sójki się ugiął. Poddał się na honorowych warunkach: że nikogo z Indian nie tkną i wszystkich przewiozą do rezerwatu. Sam pułkownik dla przypieczętowania porozumienia uścisnął mu rękę. I dotrzymał danego słowa – prawie. Zaraz na pierwszym nocnym popasie, o tam, nad Kanionem Węża – opowiadający pokazał gdzieś w bok i w górę – kiedy pułkownik McKinley spał albo udawał, że śpi, ochotnicy wywlekli wodza na skraj urwiska i powiesili. Za wszystkie jego krwawe czyny, a zwłaszcza za przebijanie uszu. Na srokacza nikt się nie połaszczył, choć koń był pierwszorzędny – zastrzelili go i nawet skóry nie zdjęli. A wszystkich pozostałych jeńców uczciwie odstawili do rezerwatu… A więc Rozłupany Kamień zadyndał dwudziestego trzeciego sierpnia 1881 roku o jakieś pięćset kroków stąd. Gdybyśmy wiedzieli, że stała się tam tak straszna rzecz, za nic byśmy się tu nie osiedlili.
– Zaprawdę – westchnął Moroni i wszyscy powtórzyli: „Zaprawdę”.
Читать дальше