Ludzie zamawiali u bajarki opowieści.
– Opowiedz o Kafce carycy!
– Nie, mateńko, o tym, jak Niemiec poszedł do bani!
– O tym, jak pop pościł!
Starosta odczekał, aż nastąpi cisza, i rzekł dostojnie:
– Opowiedz taką bajkę, żeby można było namalować obraz.
Rozległy się głosy poparcia, niektórzy mężczyźni przygotowali sobie papier do rysowania.
– Ale wy wszystkie znacie… – powiedziała z namysłem Kiriłła. Jej sucha, biała twarz była niewzruszona, bez cienia uśmiechu, chociaż widownia wyraźnie oczekiwała czegoś wesołego. – Może o carze Pietruszce? Słyszeliście o piramidzie?
Tego słowa maziłowianie nie znali.
– Piramida to taka kamienna budowla, którą stawiało się na mogiłach starożytnych carów, żeby ocalić ich dusze – wyjaśniła bajarka i pokazała rękami: u góry wąziutko, na dole szeroko. – Wielka jak góra. Widziałam w książce. To co, opowiedzieć?
– Opowiadaj, opowiadaj!
– Car Pietruszka, ślepia kocie, ryj świński, zdechł na brzydką chorobę i powlekli go czarci do piekła. Pietruszka wrzeszczy, wyrywa się – myśli, że będą mu pysk w tytoniowy żar wtykać, ogoloną brodę igłami na miejsce przyszywać. Wie, paskudnik, ile nagrzeszył.
Ten i ów parsknął śmiechem, ale bajarka ciągnęła z powagą:
– Ale nie. Wychodzi do niego sam Książę Ciemności, jak przystało. Tak i tak, powiada, witamy waszą wielkość, nie mogliśmy się już doczekać.
Znów śmieszki.
– Pietruszka zląkł się i mówi: „To tam byłem osoba wielka, a tu hetka-pętelka. Siadłbym sobie gdzieś w kątku, w skromnym miejscu”. A Szatan na to: „Nie można, u nas wszystko jest uczciwie. Kto u was był carem, będzie i u nas”. Powiedli Pietruszkę w szczere pole. Dali mu wielką drewnianą stolnicę – bierz na ramiona, trzymaj. Cóż było robić, wziął. Na stolnicę wleźli kniazie-ministry Pietruszki, dwunastu chłopa. Car, chociaż jedząc, pijąc bez umiaru cielska nabrał i chłop był na schwał, aż stęknął i przypadł do ziemi. Ministry skaczą na stolnicy, radują się. „Myśmy ci zawsze dogadzali, teraz ty nas dźwigaj”. Nakryli ich diabli tarczą miedzianą, wielką jak cały plac, posadzili na niej cały tłum bojarów, i popów, i kupców. Hej, kniaziów-ministrów we dwoje zgięło, a car w ogóle ledwie dyszy. No, dobrze. Położyli nad placem zwierciadło srebrne, ogromne jak morze. I na to lustro wpuścili bez liku chłopów i rzemieślników – tysiące tysięcy ludzi. Bojarów, popów i kupców zgniotło na placek, ministrów na blin, a cara na mokrą kałużę. A na całe chłopstwo narzucili z nieba kratę ze złotych prętów, leciutką. I zaczęli po niej swobodnie sobie chodzić starcy, sieroty i mnisi. A nad nimi nikogo – tylko słońce, księżyc i gwiazdy…
– Ma pan tu cały program socjalistów w czystej postaci. – Kryżow uśmiechnął się, łowiąc spojrzenie Erasta Pietrowicza. – Nadejdzie czas i matuszka Rosja cała się zatrzęsie i stanie do góry nogami.
Ale Fandorin obejrzał się, by popatrzeć nie na Lwa Sokratowicza, tylko na Masę.
Japończyk stał z boku, nie słuchał opowieści, tylko w skupieniu kontemplował doniczkę z fikusem, ustawioną pod ikonami. Erast Pietrowicz spostrzegł z mimowolnym rozdrażnieniem, że czerwonolica Maniofa przesunęła się bliżej Japończyka i wytrzeszcza na niego oczy, przykrywając usta brzegiem chustki.
W powodzeniu, jakim cieszył się Masa u słabej płci, było jednak coś nadprzyrodzonego.
– A wyście, panie, co za jeden? – zagadnęła bojaźliwie Maniofa. – Czemu ciągle mrużycie oczy? I jakeście weszli, toście się nie przeżegnali.
Azjata nawet nie spojrzał w jej stronę, tylko w zadumie zmarszczył brwi.
– Możeście wy bies, zesłany do nas na pokuszenie? – Dziewczyna była coraz bardziej wylękniona. – Jako zwiastun ostatniego czasu?
Tu Masa zerknął na nią z ukosa i jakby niechętnie rzucił:
– Na pokusenie. Tak.
Maniofa zaczęła się szybko żegnać.
– A ja się nie dam skusić. Lepiej pójdę do domu, pomodlę się przed świętą ikoną.
Co, zjadłeś arbuza? – ucieszył się w duchu Erast Pietrowicz. Ale za wcześnie.
– Pzed pokuseniem gzech się chować. To nieucciwie – powiedział surowo Masa. – Tzeba mu się opierać.
– Jak to „opierać”? – Dziewczyna zrobiła wielkie oczy. – A jak ciało nie wytrzyma? Bies, wiadomo, ma wielką siłę.
Japończyk przyjrzał się jej uważnie od stóp do głów.
– Ciaro nic nie znacy. Najwazniejse, zeby się nie poddać dusą, nie odejść od starej wiary. – Przeżegnał się dwoma palcami. – Dusą jesteś sirna?
– Duszą – tak – odrzekła cicho nieszczęsna ofiara.
I nie stawiała oporu, kiedy Masa wziął ją za rękę i korzystając z tego, że wszyscy słuchali opowieści, cichutko wyprowadził z izby.
Oczywiście, można było się wtrącić, pomieszać spryciarzowi szyki, ale Erast Pietrowicz postanowił tego nie robić. Po pierwsze, wyglądałoby to na zazdrość i małostkowość, po drugie zaś Masa i tak nie ma się czym zająć. Nie mieli nic do roboty, póki nie wróci Odincow.
Ubolewając nad powszechnym upadkiem obyczajów, który, sądząc po zachowaniu Maniofy, dotknął nawet najbardziej niezachwiane moralnie ludowe masy, Fandorin wyszedł na dwór, żeby odetchnąć świeżym powietrzem – w zatłoczonej izbie można było siekierę zawiesić.
Przy ganku zauważył gromadę dzieci, skupioną wokół dziewczynki przewodniczki. Znowu coś opowiadała – chyba jakąś straszną bajkę: głos grobowy, oczy wybałuszone, palce rozczapierzone jak szpony. Dzieci aż pojękiwały.
– Idzie – tupie nogami – wywraca ślepiami – dosłyszał Erast Pietrowicz i uśmiechnął się. Godna uczennica Kiriłły naśladowała mistrzynię przed własnym audytorium.
Piegowata dziewuszka z czerwonymi rękawiczkami, zawieszonymi na tasiemce na szyi, obejrzała się na dorosłego, pociągnęła nosem. Miała jakieś siedem, dziewięć lat, w otwartej buzi brakowało zębów – jeszcze nie wyrosły.
– Podszłuchuje! – krzyknęła głośno. Dzieci ucichły i obejrzały się na obcego.
Na ich twarzach malował się jednakowy wyraz: przestrach i zachwyt jednocześnie. Korzystając z przerwy, Połkaszka wsunęła do ust cukierek – zapewne honorarium za bajkę.
– No czo się patrzysz? – powiedziała gniewnie szczerbata. – Idź szobie.
– Idę, idę. A ty schowaj gile – zaśmiał się Fandorin i wytarł dziewczynce nos jej własną czerwoną rękawiczką.
Wyszedł na środek ulicy, popatrzył na niebo i zamarł. Takie mnóstwo gwiazd i tak jasnych widział wcześniej tylko na morzach południowych. Tu wszakże niebo, podświetlone bielą śniegu, nie było aksamitnie czarne jak na południu, lecz mieniło się granatem. Niebo w tych stronach jest bardziej żywe i cieplejsze niż ziemia, pomyślał Fandorin, wstrząsając się z zimna.
Jak tam sobie radzi uriadnik – sam, w ciemnym lesie? Jeśli nie wytropi jurodiwego, będzie źle. Żeby tylko sam nie zginął…
Do Bogomiłowa!
Uljan wrócił po północy, zmęczony, zły, cały pokryty szronem.
Klnąc ordynarnie, bynajmniej nie po raskolniczemu, opowiedział, że doszedł śladem Ławrientija do leśnego jeziora, a tam zaskoczył go lichoduj – tak nazywają w tych stronach krótką, ale gwałtowną zamieć, coś w rodzaju szkwału na morzu. Natychmiast zalepiło mu oczy, stracił orientację. Zamieć nie trwała nawet dziesięciu minut, ale zdążyła zasypać ślady nart. Nie wiadomo, w którą stronę iść. Szukał i szukał, ale czy po ciemku w ogóle coś można zobaczyć?
– Uciekł, łotr! Albo naprawdę do Bogomiłowa, jak mówił wieśniak, albo w górę rzeki na Łośmę. A może skręcił do Daniłowej Pustelni, tam pełno płaczek, a tym bez różnicy, czy się zakopać, czy spalić.
Читать дальше