Kobiety pokłoniły mu się nisko.
– Wiemy, ojczulku nasz. Bogu dzięki, wszystko w porządku.
– Prowadźcie nas do starosty. I zwołajcie ludzi. Mam coś do powiedzenia.
Jedna z dziewek odprowadzała na bok uriadnika, coś mu opowiadając po drodze. Erast Pietrowicz dał znak Masie, żeby był w pogotowiu, i ruszył za nimi. Wszyscy pozostali skierowali się do wsi.
– Do Jarego Źródła? – powtórzył Uljan słowa dziewczyny. – Znaczy, na Bogomiłowo, tak?
Odwrócił się do Fandorina.
– Najwyżej godzina, jak poszedł. Dogonię go! Nie ucieknie!
– Jadę z tobą.
Odincow wrócił do sań i wyciągnął przymocowane do płozy narty.
– Umie pan biegać po śniegu?
– Z k-kijkami nawet nieźle.
– U nas się kijków nie używa. A i narty są specjalne, trzeba mieć wprawę. – Policjant szybko przypiął do butów dwie krótkie, szerokie deski obszyte skórą. – Niedługo noc, jak pan zostanie z tyłu, to koniec. Nie, nie, Jeraście Pietrowiczu. Sam złapię tego padalca.
Wsunął do worka zwinięty sznur, zarzucił na ramię karabin.
– No więc go d-dogonisz. A co dalej?
Zwiążę, położę na świerkowej łapie i pociągnę po śniegu – szybko ruszając z miejsca, krzyknął Uljan. – Ech, żeby jeszcze z godzinkę światła!
Zgrabna, przepasana rzemieniem postać szybko zmierzała przez pole ku lasowi: ręce wymachiwały po wojskowemu, spod nart leciały białe grudki.
Po niespełna dwóch minutach dzielny uriadnik zniknął w gęstym świerkowym lesie.
Czerwonolica dziewczyna stała obok Fandorina i spoglądała nań jakoś dziwnie – ni to ze współczuciem, ni to z przestrachem. Erast Pietrowicz, przyzwyczajony do tego, że jego wygląd wywołuje u przedstawicielek płci przeciwnej zupełnie inną reakcję, najpierw poczuł się nawet lekko urażony, po chwili jednak zrozumiał: broda osmalona, na policzku wielki pęcherz. Jednym słowem, coś pięknego.
Westchnął i odwrócił się do mieszkanki Maziłowa nieuszkodzonym profilem.
– Prowadź tam, gdzie zebrali się ludzie.
* * *
Na miejsce zgromadzenia dotarł jednak nie od razu. Albo dziewczyna była taka uczynna, albo ocalała połowa twarzy Fandorina zrobiła na niej dobre wrażenie, w każdym razie najpierw zaprowadziła Erasta Pietrowicza do domu i posmarowała oparzone miejsce jakąś pachnącą ostro maścią, która natychmiast złagodziła pieczenie.
– Daj, podstrzygę cię, bo wyglądasz jak pogryziony pies – zaproponowała następnie samarytanka (miała na imię Maniofa) i szczękając ogromnymi nożycami, przywróciła symetrię poszarpanej brodzie. – Żonatyś?
– Wdowiec.
– Nie kła-amiesz? – spytała przeciągle Maniofa. – Przysięgnij na lestowce.
I aż jej oczy zabłysły.
Fandorin nie wiedział, co to jest lestowka, ale humor od razu mu się poprawił. A więc może się jeszcze podobać młodym, szczodrze obdarzonym przez naturę dziewczętom.
– Moja miła, mógłbym być twoim ojcem – oznajmił z godnością. – A przysięgać po próżnicy to grzech. No, chodźmy.
„Zboru”, jak w Raju, tutaj nie było, cała ludność wsi – prawie setka ludzi – stłoczyła się w domu starosty. Zimowa część chaty była zbyt ciasna, większość ulokowała się w letniej, nieopalanej, ale wkrótce od ścisku i oddechów zrobiło się tak ciepło, że zaparowały wszystkie okna.
Kiedy Fandorin wszedł, Nikifor Andronowicz już kończył swoją przemowę. Stojąc przy piecu, obracał się co chwila, by objąć wzrokiem każdego. Mówił półgłosem, ale z przejęciem, by poruszyć serca:
– …Straszy Szatanem-Antychrystem, a sam jest diabłem. Jaka jest najważniejsza różnica między Diabłem a Bogiem? Bóg to miłość, a Diabeł – nienawiść. Bóg to życie, a Diabeł – śmierć. Jeśli ktoś głosi nienawiść i nawołuje do śmierci, to od kogo jest, od Boga czy od Diabła? No właśnie. Wiem, ten bies chodził po domach i zasiewał w sercach swoje plewy. Nie słuchajcie go. Jesteście ludzie pogodni, pełni radości życia, artyści…
Prawdę mówiąc, gospodarz domu nie wydał się Erastowi Pietrowiczowi człowiekiem pełnym radości życia. Surowy starzec o twarzy patriarchy siedział pod świętymi obrazami prosty jak żerdź, w białej koszuli, z długą siwą brodą. Słuchał ze ściągniętymi krzaczastymi brwiami, ale nie patrzył na Jewpatjewa, tylko w ziemię. Po obu stronach starosty siedziały jego żona i ułomna niemłoda córka, obie w czerni i też z ponurymi minami. Za to chyba wszyscy pozostali mieszkańcy Maziłowa rzeczywiście mieli pogodne twarze, a w ich odzieży przeważały jasne, żywe barwy. Mężczyźni byli przeważnie drobnej kości, ruchliwi, kobiety rumiane i skore do uśmiechu, dzieci chichotały i wierciły się niespokojnie.
Jakoś niepodobni do raskolników, pomyślał, rozejrzawszy się Erast Pietrowicz. No, może tylko w tym, że ani chwili nie potrafili siedzieć bezczynnie. Baby i dziewczęta, zwinnie przebierając palcami, splatały z pasków skóry i ścinków materiału dziwne kolorowe naszyjniki, z których każdy kończył się czterema płaskimi trójkątami. Wielu mężczyzn, słuchając mówcy, rysowało coś na papierze ołówkami (nawiasem mówiąc, całkiem nowoczesnymi, wyraźnie kupionymi w mieście). Fandorin z ciekawości zajrzał przez ramię sąsiadowi. Ten szkicował śmiesznego rogatego diabła, któremu z paszczy buchał czerwony płomień, a spod ogona czarny dym. Na ścianach wszędzie wisiały malowidła, przeważnie o treści zoologicznej. Erast Pietrowicz ze zdumieniem wpatrzył się w obrazek zatytułowany „Jak krokodyl oszukał żółwia”, na którym rzeczywiście przedstawiono krokodyla i żółwia, przy czym dość realistycznie. Na dużym obrazie „Wszelkie stworzenie Pana Boga chwali”, ukazującym pokłon ziemskich istot Najwyższemu, znalazła się niemal cała populacja Życia zwierząt Brehma, nawet nosorożce i żyrafy.
– To Koślawa Ksiuszka malowała – szepnęła Maniofa. – Jej ojciec przywiózł z miasta książkę drukowaną o różnych zwierzach. Sama maluje, więcej nikomu nie daje. Nieużyta, że strach!
Zaczęto psykać na Maniofę. Jewpatjew skończył mówić i wstał starosta. Przemówił krótko. W izbie od razu zapadła cisza.
Takim ruchliwym, żywym ludziom potrzebny jest chyba właśnie taki przywódca – powściągliwy, surowy, pomyślał Erast Pietrowicz. Wiadomo przecież, że gadułami najlepiej rządzi milczek, a milczkami – gaduła.
Starzec powiedział tak:
– Przez usta nawiedzonego przemawia Bóg. Nienawiści do ludzi w Ławrientiju nie ma, tylko do Szatana. A o rachmistrzu pomyślimy.
I usiadł.
Powiedział tylko trzy zdania, a zepsuł cały efekt filipiki Jewpatjewa.
Teraz zaczął przemawiać Alojzy Stiepanowicz, ale niezbyt go słuchano. Wyszło co prawda niewiele osób, lecz wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Rozbili się na grupki. Jedni sprzeczali się o coś z ożywieniem, inni się śmiali. Najwięcej osób podeszło, by posłuchać Kiriłły.
– To jest właśnie prawdziwa Ruś – powiedział z goryczą Nikifor Andronowicz, podchodząc i wskazując na bajarkę. – Mądra, bystra, bezinteresowna i z opaską na oczach – sama sobie zasłoniła oczy i nie potrzebuje światła.
– Co one wyplatają? – zapytał Fandorin o dziwne naszyjniki.
– To są lestowki. Każdy staroobrzędowiec ma taką. Ja też. – Wyjął zza angielskiej koszuli naszywaną perełkami wstęgę. – Cztery trójkątne „łapostki” to Ewangelia. A te węzełki nazywają się „boboczki”. Służą do odliczania modlitw i pokłonów. „Lestowka”, czyli „lestnica”, znaczy „drabina”. Wierzy się u nas, że można się po niej wdrapać do nieba… Chodźmy posłuchać. – W tłumie, zgromadzonym wokół Kiriłły, wszczął się gwar i śmiechy. – Ciekaw jestem, co się tam dzieje.
Читать дальше