Kryżow już hamował konia, pysk następnego trącił w kark drzemiącego ojca Wikientija – ten zerwał się, upuścił czapkę.
Przyjrzawszy się, Fandorin rozpoznał w chłopie jednego z rachmistrzów z Raju.
Nic jeszcze nie wiedząc, ale już przeczuwając coś złego, rzucił się naprzeciw narciarza.
– Nieszczęście – zachrypiał ten. – Nieszczęście! Najwyraźniej długo biegł przez las – z kołnierza buchała para, siwy zarost wokół ust był oszroniony, z brody zwisały sople.
– Mów po porządku! – krzyknął, podchodząc, Odincow. Za nim podbiegli pozostali.
– Zakopali się… Lapunow… Nikiszka Lapunow, jego żona Maria i dzieciaki, troje – zapiszczał drżącym falsetem rachmistrz. – Rano sąsiadka do nich zachodzi, a w chacie nikogo… A w warzywniku ziemia wywalona i o…
Wyjął zza pazuchy kartkę. Odincow chwycił ją, tylko spojrzał i natychmiast podał arkusik Erastowi Pietrowiczowi.
– Ta sama ręka!
Fandorin też poznał – i tekst, i pismo: „Wasz nowy ukaz i spisy odcinają nas od prawdziwej wiary chrześcijańskiej i przywodzą do odrzucenia ojczyzny, a nasza ojczyzna to Chrystus…”. I dalej wszystko tak samo słowo w słowo, aż do końcowego: „A waszym nowym prawom podporządkować się nie możemy i wolimy umrzeć za Chrystusa Pana naszego”.
– Uratowaliście? – spytał, dotykając ramienia posłańca.
– I-i-i, gdzie tam! Podusili się. Widać zalegli jeszcze w nocy, po pożarze…
Odincow chwycił chłopa za kożuch na piersiach.
– A jurodiwy Ławruszka chodził wieczorem po domach?
Rachmistrz patrzył zaskoczony na stężałą twarz policjanta.
– Pewnie, że chodził, po prośbie.
– Do Lapunowów też?
– Dyć Maria bożym ludziom zawsze rada… Była – dodał posłaniec i zatrzęsły mu się pomarszczone policzki – był bliski płaczu.
Uriadnik zgrzytnął zębami.
– To gad jadowity! Zdążył wbić zębiska! Pamiętam Lapunowów. Nikita chłop był spokojny, żoninej spódnicy się trzymał. W domu wszystkim rządziła Maria, bardzo pobożna. Ech, nawet dzieci nie pożałowali! – Odwrócił się i pobiegł do sań. – Niech pan wsiada, Jeraście Pietrowiczu, jedziemy nazad.
Ale Fandorin nie ruszał się z miejsca.
– Jedź s-sam. Ja w Raju nie mam nic do roboty.
– Jak to nic do roboty? – Odincow zatrzymał się. – A śledztwo? A jak ja bez pana znów coś przeoczę?
– Śledztwo przeprowadzimy p-potem. Teraz trzeba ratować ludzi.
Wszyscy oprócz Kiriłły i dziewczynki, które zostały w powozie, tłoczyli się dokoła, ale nie wiedzieli, o co toczy się spór. Jedynie Kryżow, któremu Erast Pietrowicz wyjaśnił wcześniej, dlaczego powinni się śpieszyć, słuchał bez zdziwienia.
– Lwie Sokratowiczu, bez pana nie damy sobie rady – zwrócił się do niego Fandorin. – Pojedzie pan dalej? – Ten w milczeniu kiwnął głową. – A czy pański koń uciągnie trzy osoby? Mam wszak ze sobą sługę. On i ja możemy jechać na zmianę.
– O czym panowie mówicie? – nie wytrzymał Jewpatjew. – Kto ma zębiska? Ławrientij? W jakim sensie?
Nadeszła pora, by opowiedzieć towarzyszom podróży o podpalaczu.
– …To człowiek bardzo niebezpieczny, który przed niczym się nie zawaha. Zeszłej nocy wszyscy mogliśmy zginąć. Wracajcie z uriadnikiem do wsi, p-panowie. Tam Ławrientij już się na pewno nie pokaże – powiedział Erast Pietrowicz na zakończenie. – Nie pora teraz na spis, a tym bardziej – odwrócił się do duchownego – na duszpasterskie objazdy. Najpierw musimy unieszkodliwić zbrodniarza, a wtedy proszę bardzo.
Po pożarze nikomu nawet do głowy nie przyszło kwestionować prawo stołecznego „turysty” do podejmowania decyzji. Nikifor Andronowicz Jewpatjew powiedział:
– Racja. Wracajcie, panowie. A ja pojadę z panem, Eraście Pietrowiczu. Ktoś przecież musi chłopom przemówić do rozumu. Pana nie posłuchają, pan jest dla nich obcy.
– No, co się tyczy przemawiania do rozumu, to raczej moja rola – zauważył Szeszulin. – Zwłaszcza jeśli odnajdziemy jurodiwego. Klasyczny przypadek megalomanii paranoidalnej z wyraźnymi skłonnościami destruktywno-samobójczymi. Jak panowie mieli okazję zaobserwować, potrafię postępować z takimi ludźmi.
Ojciec Wikientij przeżegnał się i przemówił z patosem:
– Kiedyż pasterz winien być przy swojej trzódce, jeśli nie w godzinie próby? Pragnę panu towarzyszyć, panie Kuzniecow. A nawet więcej – to mój obowiązek.
Nie zrezygnował nawet łagodny, roślinożerny Alojzy Stiepanowicz.
– Eraście Pietrowiczu, przysięgałem ziemstwu, że będę uczciwie wykonywać swoje obowiązki, nie bacząc na osoby i nie cofając się przed przeciwnościami – oznajmił, prostując się. – Jestem nawet dotknięty, że mógł pan przypuścić, iż ja, absolwent Uniwersytetu Petersburskiego, w obliczu niebezpieczeństwa…
– A co tam! – przerwał jego mamrotanie Odincow i cisnął o ziemię swoją czarną barankową czapką. – Ja też jadę! Niech isprawnik i śledczy odkopują trupy, ja się zatroszczę o żywych!
Dyskusję podsumował Jewpatjew:
– A zatem jedziemy, jak jechaliśmy. Tylko pamiętajcie, panowie: nikt nikogo siłą nie zmuszał.
Piramida
Po tym nieprzewidzianym postoju popędzili jeszcze szybciej niż przedtem.
Teraz, kiedy zmienił się główny cel ekspedycji, na czele karawany jechały sanie stróża prawa. Policjant nie żałował bata, spod kopyt konia leciały grudki zmarzniętego śniegu, z oszronionych boków buchała para.
Następna wieś, do której musieli dotrzeć przed złowrogim kaznodzieją, nazywała się Maziłowo i mieszkali w niej maziłowie, czyli malarze, ale nie malarze ikon, tylko pogodnych, wesołych jarmarcznych obrazków. Prawie w każdej chłopskiej chacie na całej północy, i to bynajmniej nie tylko w siedzibach starowierców, wisiały ich dzieła: robione sposobem chałupniczym obrazki o treści religijnej i świeckiej. Domokrążcy nosili wszystkich tych „Aleksych-Ludzi-Bożych”, „Bowów-Królewiczów” i „Finistów-Jasnych-Sokołów” [69]po wsiach i jarmarkach, sprzedawali po pięć, po dziesięć kopiejek. Był to proceder groszowy, ale o dużym zasięgu, przynosił więc zyski.
Dotarli na miejsce przed zachodem słońca.
– Oto Maziłowo – Odincow wskazał na zbite w gromadkę domy, nie takie, jak w dwóch pierwszych wsiach, ale malutkie, przytulne, z wesołymi kolorowymi okiennicami. – Boże, daj, żeby nie było za późno…
Uniósł się na koźle, huknął na zmęczonego bułanka i koń, potrząsnąwszy kosmatym łbem, puścił się drobnym kłusem.
Na skraju wsi kilka młodych bab i dziewek w jaskrawych chustkach robiło coś dziwnego – nabierały do garnków śnieg.
– P-po co im to? – zdziwił się Erast Pietrowicz.
– Ludzie u nas wierzą, że śnieżek z Trzech Króli leczy wszystkie choroby – wyjaśnił krótko Uljan, wciąż wyciągając szyję i patrząc na wieś. – Ej, kobietki! Był u was człowiek boży Ławrientij?
– Był rano. Pośniadał, obszedł domy po prośbie i poszedł dalej.
Policjant i Fandorin wykrzyknęli jednocześnie:
– Dokąd?
– Wszyscy ż-żyją?
– Bogu dziękować – rzekła ze zdumieniem jedna z młódek, zwracając się najpierw do Erasta Pietrowicza. A uriadnikowi odpowiedziała: – Jak to dokąd? Wiadomo – w las.
– Niech pan trzyma! – Odincow rzucił wodze towarzyszowi. – Widziałaś, którą ścieżką poszedł? Ej, kto widział? Pokażcie mi!
Nadjechał Nikifor Andronowicz.
– Szczęść Boże, krasawice! Wszystko u was w porządku? Jestem Jewpatjew.
Читать дальше