W spisie pasażerów figurował natomiast niejaki Anthony R Sweetchild, archeolog indolog, i komisarz doszedł do wniosku, że warto poświęcić mu nieco uwagi. W końcu nieboszczyk Littleby też był kimś w tym rodzaju. Mister Sweetchild, tyczkowaty dryblas w okrągłych okularach, z kozią bródką, już podczas pierwszej kolacji sam zaczął mówić o Indiach. Po posiłku Gauche zaciągnął profesora na stronę i delikatnie skierował rozmowę na kolekcję lorda Littleby. Indolog prychnął pogardliwie i nazwał nieboszczyka dyletantem, a jego kolekcję gabinetem osobliwości, zbieranych bez żadnego naukowego podejścia. Jedynym prawdziwym skarbem był w niej złoty Śiwa. Dobrze, że przypadkiem się odnalazł, bo francuska policja, jak powszechnie wiadomo, umie tylko brać łapówki. Słysząc tak podłą uwagę, Gauche rozkaszlał się z wściekłości, a Sweetchild poradził mu mniej palić. Następnie uczony dorzucił łaskawie, że Littleby dorobił się niezgorszej kolekcji malowanych tkanin i chust, pośród których zdarzają się nader interesujące egzemplarze, chociaż to już raczej dziedzina tubylczych rzemiosł i sztuki użytkowej. Ciekawa była też skrzynia z drewna sandałowego, XVI wiek, Lahaur, płaskorzeźby przedstawiające motywy z „Mahabharaty”. A potem zaczął bredzić tak, że komisarzowi wkrótce głowa opadła na stół.
Ostatniego współbiesiadnika Gauche złowił, jak to mówią, na oko. Dosłownie. Rzecz w tym, że niedługo przed rejsem komisarzowi wpadło w ręce nader ciekawe dziełko, przetłumaczone z włoskiego. Niejaki Cesare Lombroso, profesor medycyny sądowej z włoskiego miasta Turyn, opracował teorię kryminalistyczną, według której urodzeni zbrodniarze nie ponoszą odpowiedzialności za swoje antyspołeczne zachowania. Według teorii ewolucji doktora Darwina ludzkość przechodzi określone etapy rozwoju i stopniowo zbliża się do doskonałości. Natomiast zbrodniarz stanowi błąd ewolucji, przypadkowy powrót na niższy stopień rozwoju. Stąd tak łatwo rozpoznać potencjalnego mordercę czy złodzieja: przypomina małpę, od której wszyscy pochodzimy. Komisarz długo myślał nad tą sprawą. Z jednej strony w barwnej czeredzie morderców i złodziei, z którymi miał do czynienia podczas trzydziestu pięciu lat służby w policji, wielu nie wykazywało szczególnych podobieństw do goryla, zdarzały się nawet wzruszające do łez aniołeczki; z drugiej jednak małpoludów też nie brakowało. Zresztą stary Gauche, zawzięty antyklerykał, w Adama i Ewę nie wierzył. Teoria Darwina wyglądała solidniej. A tu pośród pasażerów pierwszej klasy wpadł mu w oko wyjątkowy ananas - prosto z ryciny „Charakterystyczny typ mordercy”: niskie czoło, wystające łuki brwiowe, małe oczka, płaski nos, cofnięty podbródek. Komisarz poprosił o ulokowanie pana Etienne’a Balois, handlarza herbatą, w „Windsorze”. Handlarz okazał się przemiłym człowiekiem - żartownisiem, ojcem jedenaściorga dzieci i zagorzałym filantropem.
Ogólnie wyglądało na to, że w Port Saidzie, następnym porcie po Hawrze, rejs ojczulka Gauche’a się nie skończy. Śledztwo trwało. W dodatku wieloletnie doświadczenie mówiło komisarzowi, że traci czas na głupstwa, że pośród stołowników „Windsoru” nie ma prawdziwego sprawcy morderstwa. Perspektywy wyglądały paskudnie: pozostawało przepłynąć całą trasę Port Said-Aden-Bombaj-Kalkuta i w Kalkucie powiesić się na pierwszej lepszej suchej palmie. Nie wróci przecież jak zbity pies do Paryża! Koledzy wyśmieją, przełożeni zaczną wypominać wycieczkę pierwszą klasą na koszt państwa. Dobrze jeszcze, jeśli nie odeślą na wcześniejszą emeryturę...
W Port Saidzie Gauche zacisnął zęby i w przeczuciu długiej podróży zrujnował się na dodatkowe koszule, zrobił zapasy egipskiego tytoniu i z braku lepszego zajęcia przejechał się za dwa franki dorożką wzdłuż sławnego nabrzeża. Nic szczególnego. Potężna latarnia, dwa długaśne mola. Miasteczko sprawiało dziwne wrażenie - ani to Azja, ani Europa. Rzucisz okiem na rezydencję generała-gubernatora Kanału Sueskiego - niby Europa. Na głównych ulicach same europejskie twarze, damy spacerują pod białymi parasolkami, drepcą forsiaste brzuchate typy w panamach lub słomianych kanotierach. A skręcisz do tubylczych kwartałów - smród, muchy, gnijące odpadki, umorusani arabscy żebracy proszą o drobne. I po co niby wszyscy ci bogaci próżniacy podróżują po świecie? Wszędzie to samo: jedni obrastają sadłem, inni puchną z głodu.
Znużony pesymistycznymi obserwacjami i upałem, komisarz wrócił na statek w ponurym nastroju. A tu miła niespodzianka - nowy delikwent. I to bardzo obiecujący.
Gauche pofatygował się do kapitana, zebrał dane. Erast P. Fandorin, obywatel rosyjski. Wieku obywatel z jakichś powodów nie podał. Profesja - dyplomata. Przybył z Konstantynopola, zmierza do Kalkuty, stamtąd zaś do Japonii, na placówkę. Z Konstantynopola? Aha, widać uczestniczył w rokowaniach pokojowych, które zakończyły niedawną wojnę rosyjsko-turecką. Gauche pieczołowicie spisał wszystkie dane na kartce i umieścił ją w sławetnej teczce z angielskiego płótna, zawierającej materiały sprawy. Z teczką nigdy się nie rozstawał - przerzucał kartki, studiował protokoły i wycinki z gazet, a w chwilach zadumy rysował na marginesach rybki i domki. To serce dochodziło do głosu. Niedługo komisarz dostanie awans, przyzwoitą emeryturę, kupią z madamme Gauche śliczny domek gdzieś w Normandii. Będzie sobie stary paryski „flic” łowił ryby i pędził własny cydr. A co, źle? Żeby tak na dodatek jakiś kapitalik - choćby ze dwadzieścia tysięcy...
Przyszło jeszcze dwa razy wybrać się do portu - dobrze, że okręt czekał w kolejce na wejście do kanału - i nadać telegram do prefektury: czy w Paryżu nie słyszano czasem o rosyjskim dyplomacie E.P. Fandorinie, czy nie przekraczał w ostatnim czasie granic Republiki Francji?
Odpowiedź nadeszła szybko, po dwóch i pół godzinie. Okazało się, że przekraczał, słoneczko, i to nawet dwukrotnie. Po raz pierwszy latem 1876 roku (czyli już dawno), po raz drugi w grudniu 1877, czyli przed trzema miesiącami. Przyjechał z Londynu, odnotowały go służby paszportowo-celne w Calais. Ile czasu spędził we Francji, nie wiadomo. Całkiem możliwe, że 15 marca wciąż jeszcze kręcił się po Paryżu. Mógł zajrzeć na rue de Grenelle ze strzykawką w dłoni - niby dlaczego nie?
W każdym razie ktoś musiał ustąpić mu miejsca przy stole. Najlepiej, oczywiście, byłoby pozbyć się doktorowej, ale trudno rozrywać święte więzy małżeńskie. Gauche pomyślał chwilę i postanowił spławić do innego salonu handlarza herbatą, który nie spełnił pokładanych w nim teoretycznych nadziei. Niech go steward przesadzi. Mam dla pana dobre miejsce w salonie z lepszym towarzystwem czy tam smakowitszymi pannami. Od tego jest stewardem, żeby wiedzieć, jak się załatwia takie rzeczy.
Zmiana personalna w „Windsorze” wywołała małą sensację - podczas podróży wszyscy zdążyli już zanudzić się nawzajem, a tu świeży towar, w dodatku z wyższej półki. O nieszczęsnym panu Balois, reprezentancie przejściowego etapu ewolucji, nikt nawet słowa nie pisnął. Komisarz zauważył, że najbardziej ożywiła się miss Clarissa Stamp, stara panna: bredziła coś o artystach, o teatrze, o literaturze. Gauche sam lubił w wolnych chwilach posiedzieć w fotelu z dobrą książką, a najwyżej cenił Wiktora Hugo - życiowe to, wzniosłe, potrafi łzę z oka wycisnąć. No i zdrzemnąć się można. Ale oczywiście rosyjskich pisarzy nie znał nawet z szeleszczących imion, więc nie był w stanie uczestniczyć w rozmowie. Zresztą angielska szprotka niepotrzebnie stawała na uszach, monsieur Fandorin nie mieścił się w jej przedziale wiekowym.
Читать дальше