Dzisiejszego ranka listonosz Jacques Le-Chien o siódmej z minutami jak zwykle zadzwonił do drzwi eleganckiej piętrowej willi, należącej do znanego brytyjskiego kolekcjonera, lorda Littleby. Odźwierny Carpentier, zawsze osobiście odbierający pocztę jego ekscelencji, tym razem jednak nie otworzył, a kiedy zdumiony pan Le-Chien zauważył, że drzwi są niedomknięte, wszedł do hallu. Minutę później 70-letni weteran usług pocztowych z dzikim wyciem wybiegł na ulicę. Niezwłocznie wezwana policja zastała w willi prawdziwe królestwo Plutona - siedmioro służących i dwoje dzieci (11-letni syn stróża i 6-letnia wnuczka gospodyni) spało snem wiecznym. Policjanci weszli na piętro i znaleźli tam pana domu, lorda Littleby. Tonął w kałuży krwi, zamordowany w skarbcu mieszczącym przesławną kolekcję wschodnich starożytności. 55-letni Anglik był doskonale znany w stołecznych kręgach towarzyskich. Miał opinię ekscentryka i odludka, jednak archeolodzy i uczeni badacze Wschodu uznawali go za prawdziwego znawcę historii Indii. Dyrekcja Luwru niejednokrotnie podejmowała próby odkupienia od lorda poszczególnych eksponatów z jego kolekcji, ten jednak zdecydowanie odmawiał. Zmarły szczególnie cenił sobie złotą statuetkę Śiwy, wycenianą przez ekspertów na co najmniej pół miliona franków. Będąc człowiekiem nieufnym i podejrzliwym, lord Littleby bardzo bał się złodziei; w skarbcu dzień i noc dyżurowali dwaj uzbrojeni strażnicy. Nie wiadomo, dlaczego strażnicy opuścili posterunek i zeszli na parter willi. Nie wiadomo, jakim fortelem udało się przestępcy, bez użycia siły, podporządkować swojej woli absolutnie wszystkich domowników (policja przypuszcza, że wykorzystał jakąś szybko działającą truciznę). Oczywiste jest natomiast, że nie spodziewał się zastać w domu gospodarza - szatański plan okazał się niedopracowany. Może to właśnie tłumaczy bestialskie okrucieństwo, z jakim zamordowano kolekcjonera. Sprawca zbiegł z miejsca przestępstwa w panice - w każdym razie zabrał jedynie statuetkę oraz jedną z malowanych indyjskich chust, wiszących w tejże co statuetka gablocie. Chustę wykorzystał prawdopodobnie do zawinięcia złotego Śiwy, żeby blask posążka nie zwrócił uwagi jakiegoś zapóźnionego przechodnia. Reszta skarbów (a było ich w kolekcji niemało) pozostała nietknięta. Niżej podpisany korespondent „Revue Parisien" ustalił, że wczorajsza obecność lorda Littleby w willi była czystym, a fatalnym przypadkiem.
Lord zamierzał wieczorem wyjechać do wód, jednak złożony niespodziewanym atakiem podagry został w domu - na swoją zgubę.
Bluźnierczy rozmach i cyniczność zbiorowego mordu na rue de Grenelle przechodzą ludzką wyobraźnię. Co za pogarda dla życia! Jakie potworne okrucieństwo! I po co? - żeby zdobyć zloty posążek, którego nawet nie sposób teraz sprzedać! A przetopiony Śiwa zmieni się w zwykłą dwukilogramową sztabę złota. Dwieście gram żółtego kruszcu - oto cena, jaką wyznaczył przestępca za głowę każdej z nieszczęsnych ofiar. O tempora, o mores! - powtórzmy za Cyceronem.
Mamy jednak podstawy przypuszczać, że ta niewyobrażalna zbrodnia nie pozostanie bezkarna. Jeden z najbardziej doświadczonych detektywów paryskiej prefektury, komisarz Gustaw Gauche, któremu powierzono śledztwo, zdecydowanie oświadczył niżej podpisanemu, że policja dysponuje pewną istotną poszlaką. Komisarz jest całkowicie pewien, że karząca ręka sprawiedliwości rychło dosięgnie sprawcę. Na pytanie, czy mógł nim być któryś ze znanych profesjonalnych włamywaczy, maitre Gauche sarkastycznie uśmiechnął się pod siwym wąsem i zagadkowo odpowiedział: „Nie, synku, ten trop prowadzi w wyższe sfery”. I Państwa pokornemu niżej podpisanemu słudze nie udało się już z niego wycisnąć ani jednego słowa.
J. du Roi
OBFITY POŁÓW!
Złoty Śiwa odnaleziony! „Zbrodnia stulecia” na rue de Grenelle dziełem…
Wczoraj, 17 marca, między piątą a szóstą po południu 13-letni Pierre B. łowiący ryby przy Pont des Invalides tak nieszczęśliwie zaczepił haczykiem o dno, że musiał wejść do zimnej wody. („Co ja, głupi, żeby zostawiać oryginalny angielski haczyk?” - powiedział młodociany wędkarz naszemu reporterowi). Ofiarność Pierre’a zastała nagrodzona: haczyk zaczepił nie o jakąś banalną belkę, lecz o ciężki, na wpół zakopany w mule przedmiot. Po wyciągnięciu z wody przedmiot ów nieziemskim blaskiem oślepił zdumionego chłopca. Ojciec Pierre’a, sierżant rezerwy i weteran spod Sedanu, domyślił się, że to ni mniej, ni więcej, tylko osławiony złoty Śiwa, przez którego dwa dni temu zginęło dziesięć osób, i dostarczył znalezisko do prokuratury. Co się zatem stało? Przestępca, który nie zawahał się z zimną krwią i wyrachowaniem zabić tylu ludzi, z niewiadomych powodów porzucił łup zdobyty takim nakładem starań! Śledztwo zabrnęło w ślepą uliczkę. Opinia publiczna utrzymuje, że w mordercy poniewczasie obudziło się sumienie, że przeraził się swojego czynu i cisnął złotego bałwana do rzeki. Wielu sądzi nawet, że sam zbrodniarz utopii się gdzieś w pobliżu. Mniej romantyczna policja dopatruje się w niekonsekwentnych działaniach przestępcy znamion choroby umysłowej.
Czy kiedykolwiek poznamy kulisy tej koszmarnej, niepojętej historii?
CZĘŚĆ PIERWSZA
PORT SAID – ADEN
Komisarz Gauche
W Port Saidzie na pokład „Lewiatana” wszedł nowy pasażer; zajął kajutę numer osiemnaście, ostatnią wolną w pierwszej klasie, i komisarzowi Gauche’owi z miejsca poprawił się humor. Pasażer wyglądał nader obiecująco: opanowane, niespieszne ruchy, nieprzenikniony wyraz pięknej twarzy, na pierwszy rzut oka całkiem młodej; kiedy jednak zdjął melonik, nieoczekiwanie ukazały się posiwiałe skronie. Interesujący typ, osądził komisarz. Od razu widać, że z charakterem i, by tak rzec, z przeszłością. Krótko mówiąc, w sam raz dla ojczulka Gauche’a.
Pasażer szedł po trapie, wymachując podróżnym pledem, a spoceni tragarze taszczyli imponujący bagaż: drogie skrzypiące walizy, eleganckie sakwojaże ze świńskiej skóry, wielkie paczki książek i nawet składany welocyped (jedno koło duże, dwa małe i pęk błyszczących metalowych trąbek). Procesję zamykało dwu nieszczęśników wlokących budzącą respekt sztangę gimnastyczną.
Serce Gauche’a, starego posokowca (komisarz lubił przedstawiać się w ten sposób), żywiej zabiło w przeczuciu emocjonującego polowania: nowy nie miał przy sobie złotego znaczka - ani na jedwabnej klapie szykownego letniego płaszcza, ani na marynarce, ani na łańcuszku zegarka. Ciepło, coraz cieplej - myślał Gauche, uważnie śledząc eleganta spod krzaczastych brwi i pykając ukochaną glinianą fajeczkę. Ano właśnie - dlaczego niby był taki pewien, że łajdak wsiądzie na statek akurat w Southampton? Morderstwa dokonano 15 marca, a dzisiaj jest już 1 kwietnia. Czasu na dotarcie do Port Saidu było dosyć, kiedy „Lewiatan” opływał zachodni brzeg Europy. No i proszę: klient jak malowanie, plus bilet pierwszej klasy, plus - co najważniejsze - bez złotego wieloryba.
Przeklęty znaczek z inicjałami nazwy kompanii morskiej „Jasper-Artaud Partnership” od jakiegoś czasu śnił się Gauche’owi po nocach, przy czym w wyjątkowo obrzydliwej scenografii. Na przykład wczoraj.
Komisarz pływał z madamme Gauche łódką w Lasku Bulońskim. Świeciło słoneczko, śpiewały ptaszki. Nagle zza wierzchołków drzew wychynęła wielka złocista morda z tępymi ogromnymi oczami, otworzyła pysk, w którym zmieściłby się Łuk Triumfalny, i zaczęła wsysać staw. Zlany potem Gauche rzucił się do wioseł. Tymczasem okazało się, że są nie w żadnym parku, ale pośrodku bezbrzeżnego oceanu. Wiosła gięły się jak słomki, madamme Gauche boleśnie kłuła parasolką w plecy, a wielka świetlista chmura przesłoniła cały horyzont. Kiedy wypluła fontannę na pół nieba, komisarz obudził się i roztrzęsioną ręką obmacał stolik nocny: gdzie fajka i zapałki?
Читать дальше