Tutaj należy wyjaśnić, że dla większego komfortu (reklama okrętu głosiła: „Odnajdziecie u nas atmosferę starego angielskiego dworu”) pasażerowie pierwszej klasy stołowali się nie w wielkiej wspólnej sali razem z szeregowymi posiadaczami demokratycznych srebrnych wielorybów, lecz w kilku wygodnych „salonach”, z których każdy miał swoją nazwę i wyglądał jak luksusowa jadalnia: kryształowe żyrandole, czarny dąb, mahoń, obite aksamitem krzesła, kosztowne srebra stołowe, upudrowani kelnerzy i usłużni stewardzi. Komisarz Gauche upatrzył sobie salon „Windsor” na górnym pokładzie, na samym dziobie statku: trzy ściany ze szkła, doskonała widoczność, nawet w pochmurny dzień można było obejść się bez lamp. Aksamit był tu złocisto-brązowy, a na lnianych serwetach widniał herb Windsoru.
Wokół owalnego stołu z przykręconymi do podłogi nogami (na wypadek silnego kołysania) stało dziesięć krzeseł z wysokimi oparciami rzeźbionymi we wszelakie gotyckie fidrygałki. Komisarz ucieszył się, że wszyscy zasiądą przy jednym stole i polecił stewardowi rozstawić tabliczki z nazwiskami nie jak popadło, tylko strategicznie: cztery osoby bez znaczków posadził dokładnie naprzeciw siebie, żeby oka z nich, robaczków, nie spuszczać. Nie powiódł się natomiast plan ulokowania na honorowym miejscu kapitana. Mister Josiah Cliff nie miał ochoty - jak się wyraził - „brać udziału w całym tym cyrku” i zakotwiczył w salonie „York”, gdzie stołował się nowy wicekról Indii z małżonką oraz dwaj generałowie armii indyjskiej. „York” mieścił się w prestiżowej części rufowej, możliwie najdalej od zadżumionego „Windsoru”, który z kolei objął w posiadanie pierwszy oficer Charles Regnier. Ten zaś z miejsca nie przypadł komisarzowi do gustu: opalona, zahartowana wiatrem twarz, a gada słodziutko, czarne włosy błyszczą od brylantyny, wąsiki poczernione i zmyślnie podkręcone. Pajac, nie marynarz.
Przez dwanaście dni, które minęły od wyjścia z portu, komisarz zdążył dokładnie przyjrzeć się bywalcom salonu, liznął savoir-vivre’u (nie palić podczas posiłków i nie zbierać sosu skórką od chleba), poznał z grubsza geografię pływającego miasta, przywykł do kołysania - ale do celu nie zbliżył się ani o krok.
Sytuacja przedstawiała się, jak następuje.
Początkowo najwięcej podejrzeń budził sir Reginald Milford-Stokes. Chudy, rudy, z rozczochranymi bokobrodami. Na oko dwadzieścia osiem, może trzydzieści lat. Zachowuje się dziwnie: to wyłupia zielone oczy gdzieś w dal i nie odpowiada na pytania, to znów ożywia się nagle i bredzi ni z gruszki, ni z pietruszki o wyspie Tahiti, o rafach koralowych, o lazurowych lagunach i chatach krytych liśćmi palmowymi. Ewidentny psychopata. Po co niby baronet, spadkobierca zamożnego rodu, płynie na koniec świata, do jakiejś Oceanii? Czego tam niby nie widział? Pytanie o znaczek - zadane zresztą dwukrotnie - przeklęty arystokrata zignorował. Patrzył na komisarza, jakby go nie widział, a jeśli już zatrzymał na nim wzrok, to jak na byle musze. Cholerny snob. Jeszcze w Hawrze (cztery godziny postoju) Gauche pobiegł na pocztę i zatelegrafował do Scotland Yardu: kto zacz ten Milford-Stokes, czy czasem nienotowany, czy nie uprawiał hobbystycznie medycyny. Odpowiedź nadeszła przed samym podniesieniem trapu. Nic ciekawego, chociaż przynajmniej wiadomo, skąd dziwne zachowanie. Ale złotego wieloryba mimo wszystko nie ma; za wcześnie, żeby wykluczać rudzielca z kręgu podejrzanych.
Drugi - monsieur Hintaro Aono, „japoński szlachcic” (tak zapisano w księdze pasażerów). Azjata jak Azjata: niewysoki, szczupły, wiek nie do określenia, rzadkie wąsiki, bystre skośne oczka. Przy stole przeważnie milczy. Zapytany o profesję, zmieszał się i wymamrotał: „Oficer armii cesarskiej”. Zapytany o znaczek, zmieszał się jeszcze bardziej, obrzucił komisarza wzrokiem pełnym nienawiści, przeprosił i wybiegł z salonu. Nawet zupy nie dojadł. Podejrzane? Pytanie! Reszta, jak na dzikusa, w normie. W salonie nie rozstaje się z jaskrawym papierowym wachlarzem, niczym pederasta z wesołych przybytków za rue Rivoli. Po pokładzie spaceruje w drewnianych klapkach, bawełnianym szlafroku i, co gorsza, bez spodni. Gustaw Gauche dałby się naturalnie posiekać za wolność, równość i braterstwo, ale takiej małpy nie należało mimo wszystko wpuszczać do pierwszej klasy.
Teraz kobiety.
Madamme Renata Clebere. Młodziutka. Nieco ponad dwadzieścia lat. Żona szwajcarskiego urzędnika bankowego. Płynie do Kalkuty, do męża. Uroda przeciętna - ostry nosek, ruchliwa, gadatliwa. Z miejsca poinformowała wszystkich, że jest w ciąży. Temu stanowi podporządkowane są wszystkie jej myśli i uczucia. Sympatyczna, bezpośrednia i zupełnie nieznośna. Przez dwanaście dni zdążyła zadręczyć komisarza na śmierć niemilknącym szczebiotem o swoim drogocennym zdrowiu, wyszywaniu czepków i tym podobnych bzdurach. Istny brzuch na nóżkach, chociaż w ciąży od niedawna i brzuch jako taki ledwie widać. Oczywiście Gauche w odpowiedniej chwili zapytał, gdzie znaczek. Szwajcarka zamrugała jasnymi oczkami i poskarżyła się, że wiecznie wszystko gubi. Ostatecznie - możliwe. Do Renaty Clebere komisarz odnosił się z mieszaniną irytacji i opiekuńczości, nie brał jej za poważną delikwentkę.
Natomiast drugiej damie, miss Clarissie Stamp, doświadczony detektyw poświęcił więcej uwagi. Coś mu w niej nie pasowało. Niby typowa Angielka, nic szczególnego: buroblond włosy, nie pierwszej młodości, zachowanie skromne, stateczne, ale w wodnistych oczach czasem ni z tego, ni z owego błyska diabelska iskierka. Aha, widzieliśmy już niejedną taką cichą wodę, co to brzegi rwie. Niby drobiazgi, ale jakże interesujące! Właściwie głupstwa, nikt by na nie uwagi nie zwrócił, ale stary posokowiec Gauche ma bystre oko. Suknie i kostiumy nosi miss Stamp drogie, nowiutkie, szyte według ostatniej paryskiej mody; torebka z żółwia (taka sama stoi na wystawie na Polach Elizejskich - trzysta pięćdziesiąt franków), a w niej stary tani notesik ze zwykłego sklepiku z artykułami papierniczymi. Kiedyś na pokładzie zawinęła się w kołnierz (był wietrzny dzień) - madamme Gauche ma identyczny, z psiej sierści. Ciepły, ale angielskiej lady jakoś nie przystoi. I co ciekawe: wszystkie nowe rzeczy Clarissa Stamp ma drogie, a stare byle jakie i wyjątkowo marnej jakości. Ciekawostka. Jakoś tuż przed „five o’clock” Gauche zapytał: „A czemuż to pani ani razu nie wystąpiła ze złotym wielorybem? Nie podoba się pani? Jak na mój gust śliczna błyskotka”. I co? Zarumieniła się jeszcze mocniej niż „japoński szlachcic” i mówi: „Nosiłam już, nosiłam, tylko pan nie zauważył”. Łże. On by nie zauważył! Komisarz miał już pewien chytry plan, musiał tylko zaczekać na odpowiedni moment. Ciekawe, co wtedy powie ta cała Clarissa.
Skoro już miejsc przy stole było dziesięć, a podejrzanych bez znaczków tylko czworo, Gauche postanowił uzupełnić obraz sytuacji o pozostałe persony, wprawdzie ze znaczkami, ale też niczego sobie. Żeby rozszerzyć zakres śledztwa - skoro i tak ma towarzystwo na oku.
Na początek zażądał od kapitana, żeby do „Windsoru” przypisano lekarza okrętowego, monsieur Truffo. Josiah Cliff trochę warczał, ale ostatecznie ustąpił. Komisarz nie bez powodu chciał bliżej poznać tego osobnika: jedyny medyk na „Lewiatanie”, mistrz igły i strzykawki, któremu z racji pełnionej funkcji przysługuje złoty znaczek. Doktor okazał się niskim, grubym Włochem o oliwkowej skórze i szerokim czole, nad którym wegetowały rzadkie włosy. Nawet przy dużej dozie dobrej woli trudno było wyobrazić sobie tego komicznego subiekta w roli bezlitosnego mordercy. Miejsce obok lekarza przypadło jego żonie. Pobrali się zaledwie przed dwoma tygodniami i doktor postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli służbę z miesiącem miodowym. Krzesło zajęte przez madamme Truffo należało z góry spisać na straty. Przaśna, ponura Angielka, wybranka okrętowego eskulapa, wyglądała na dwa razy starszą, niż faktycznie była (a miała lat dwadzieścia pięć), i wpędzała Gauche’a w ataki śmiertelnej nudy, podobnie jak większość jej rodaczek. Natychmiast ochrzcił ją owcą z powodu białych rzęs i beczącego głosu. Zresztą rzadko otwierała usta, jako że nie znała francuskiego, a rozmowy w salonie toczyły się, Bogu dzięki, właśnie w tym szlachetnym języku. Madamme Truffo nie miała znaczka, co jednak wydawało się w pełni zrozumiałe - nie była ani oficerem, ani pasażerem.
Читать дальше