Clarissa nie wiedziała, co myśleć, a Fandorin całkiem poważnie dorzucił:
- I jeszcze jedno, miss Stamp. Nawet z zawiązanymi oczami mogę dużo powiedzieć o człowieku - wystarczą odgłosy i zapach. Proszę sprawdzić.
Rozwiązał biały atłasowy fular i podał Clarissie.
Pomacała tkaninę - gruba, nieprzezroczysta - i mocno zawiązała dyplomacie oczy. Mimochodem musnęła jego policzek, gładki i gorący.
Po chwili od rufy nadeszła idealna kandydatka - znana sufrażystka, pani Campbell, płynąca do Indii, żeby zbierać tam podpisy pod petycją o przyznanie zamężnym kobietom praw wyborczych. Męskiej postawy, masywna, krótko ostrzyżona, przemieszczała się po pokładzie z wdziękiem perszerona. Spróbuj się domyślić, że to nie bosman, tylko lady.
- Więc kto tu idzie? - zapytała Clarissa, dławiąc się śmiechem w przeczuciu klęski dyplomaty.
Niestety, jej radość nie trwała długo.
Fandorin zmarszczył czoło i urywanymi frazami postawił diagnozę.
- Szelest sukni. Kobieta. Ciężki k-krok. Silny charakter. Niemłoda. Nieładna. Pali tytoń. Krótko ostrzyżona.
- Dlaczego „krótko ostrzyżona”? - pisnęła Clarissa, zakryła oczy dłońmi i wsłuchała się w słoniowy krok sufrażystki. Jak, jak on to robi?
- Skoro kobieta pali, to jest krótko ostrzyżona i wyemancypowana - zabrzmiał równy głos Fandorina. - A ta w dodatku nie liczy się z modą, nosi jakiś bezkształtny worek, jasnozielony, ale z purpurowym pasem.
Clarissa zamarła. Niewiarygodne! W przesądnym przerażeniu oderwała dłonie od twarzy i zobaczyła, że Fandorin zdążył już zdjąć fular i zawiązać go w elegancki węzeł. W błękitnych oczach dyplomaty pobłyskiwały wesołe iskierki.
Wszystko to było bardzo miłe, ale rozmowa zakończyła się fatalnie. Kiedy Clarissa naśmiała się już do syta, delikatnie zagadnęła o wojnę krymską. Jaka to wielka tragedia dla Europy i Rosji! Przytoczyła kilka osobistych wspomnień z tego okresu (odmładzając się nieco przy okazji). Oczekiwała, że wyciągnie od Fandorina zwierzenia, które w końcu wyjaśnią, ile ten ma lat. Potwierdziły się jej najgorsze obawy.
- N-nie było mnie jeszcze na świecie - oświadczył prostodusznie Rosjanin, podcinając Clarissie skrzydła.
Dalej szło jak po grudzie. Clarissa usiłowała zmienić temat na malarstwo, ale całkiem się zaplątała i nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego prerafaelici nazwali się prerafaelitami. Na pewno pomyślał, że jest kompletną idiotką. Zresztą teraz to i tak już wszystko jedno.
* * *
Wracała do kajuty przygnębiona. Wtedy zdarzyło się najgorsze.
W mrocznym kącie korytarza mignął wielki czarny cień. Clarissa nieprzyzwoicie pisnęła, złapała się za pierś i pędem dopadła swojej kajuty. Długo nie mogła uspokoić wściekle bijącego serca. Co to było? Nie człowiek. Bestia. Kłąb złej, niszczycielskiej energii. Nieczyste sumienie. Fantom paryskiego koszmaru.
I momentalnie wzięła się w garść: koniec, a kysz! Nic się nie stało. Halucynacja, diabelski omam. Przysięgła, że nie będzie się zadręczać. Teraz zaczęło się inne życie, jasne i radosne. Nowy wspaniały świat.
Żeby się uspokoić, włożyła najdroższą sukienkę, jeszcze nienoszoną (biały chiński jedwab, z tyłu w talii bladozielona wstążka), i szmaragdowy naszyjnik. Z zachwytem przyjrzała się błyszczącym szlachetnym kamieniom.
W porządku, nie jest młoda. Ani piękna. Za to mądra i bogata. A to znacznie lepiej, niż być niemłodą głupią paskudą bez pensa przy duszy.
Do salonu wkroczyła punkt druga, lecz całe towarzystwo zebrało się już w komplecie. Dziwna sprawa - zbijające z nóg oświadczenie komisarza sprzed dwóch dni raczej zjednoczyło, niż podzieliło stołowników „Windsoru”. Wspólna tajemnica, którą nie można się z nikim podzielić, związuje ludzi bardziej niż wspólna sprawa czy wspólny interes. Clarissa zauważyła, że teraz wszyscy siadają do stołu wcześniej niż zwykle, znacznie przed śniadaniem, obiadem, five o’clockiem czy kolacją, a później długo jeszcze rozmawiają, co kiedyś się nie zdarzało. Nawet pierwszy oficer, osoba w całej historii marginalna, nie uciekał na mostek, tylko wraz z pozostałymi długo zasiadywał się po posiłkach (niewykluczone zresztą, że robił to na rozkaz kapitana). Windsorczycy stali się niejako członkami elitarnego klubu, zamkniętego dla niewtajemniczonych. Clarissa niejednokrotnie czuła na sobie czujne, rzucane ukradkiem spojrzenia. Mogły oznaczać jedno z dwojga: „Czy to przypadkiem nie pani jest mordercą?” albo „Nie domyśla się pani jeszcze, że jestem mordercą?” Za każdym razem, kiedy działo się coś takiego, skądś z głębi trzewi napływało słodkim skurczem ostre uczucie, mieszanina strachu i podniecenia. Przed oczami wyraźnie stawała rue de Grenelle - podstępnie cicha wieczorem, pusta, czarne kasztany kołyszą gołymi gałęziami. Brakowało tylko, żeby komisarz jakimś sposobem wywęszył „Ambasadora”. Na samą myśl o tym Clarissie robiło się nieswojo i ukradkiem rzucała okiem na komisarza.
Gauche zasiadał za stołem jak najwyższy kapłan owej tajnej sekty. Wszyscy wciąż pamiętali o jego obecności, zerkali, żeby sprawdzić wyraz jego twarzy, a on zachowywał się, jakby zupełnie tego nie dostrzegał. Pozował na dobrodusznego gawędziarza i chętnie opowiadał rozmaite „historyjki”, których pasażerowie słuchali z nieodmiennie napiętą uwagą.
Według niepisanej umowy o Tym rozmawiano wyłącznie w salonie i tylko w obecności komisarza. Jeżeli dwoje Windsorczyków spotkało się przypadkiem gdzieś na neutralnym gruncie - w sali koncertowej, na pokładzie spacerowym, w czytelni - w żadnym razie nie mówili o Tym. Zresztą nawet w „Windsorze” nie zawsze wracano do pasjonującego tematu. Zazwyczaj działo się to jakoś samo z siebie, wypływało z rzuconej mimochodem uwagi.
Dzisiaj przy śniadaniu, na przykład, w ogóle nie podjęto tego wątku i dopiero teraz, kiedy Clarissa zajęła swoje miejsce, dyskusja rozgorzała na dobre. Miss Stamp ze znudzoną miną studiowała menu - niby zapomniała, co zamawiała na obiad, ale natychmiast poczuła znajome podniecenie.
- Nie daje mi spokoju - mówił doktor Truffo - wstrząsająca nonsensowność tej zbrodni. Wygląda na to, że wszyscy ci ludzie zginęli najzupełniej niepotrzebnie. Złoty Śiwa wylądował
w Sekwanie, a morderca został z pustymi rękami.
Fandorin, który rzadko włączał się do rozmowy i przeważnie milczał, tym razem uznał za stosowne powiedzieć:
- Niezupełnie. Morderca ma chustę.
- Jaką chustę? - nie zrozumiał lekarz.
- Indyjską, malowaną. W k-którą, jeśli wierzyć gazetom, zawinął zrabowanego Śiwę.
Towarzystwo zareagowało na dowcip nieco nerwowym śmiechem.
Lekarz efektownie rozłożył ręce.
- No więc chustę, i tyle.
Nagle profesor Sweetchild podskoczył i zerwał z nosa okulary - gest oznaczał, że jest mocno zdenerwowany.
- Nie ma się co śmiać! Sprawdzałem, którą konkretnie chustę skradziono. Panie i panowie, to niezwykły kawałek materiału, wiąże się z nim cała historia. Słyszeliście kiedyś o Szmaragdowym Radży?
- To zdaje się jakiś legendarny indyjski nabab? - zapytała Clarissa.
- Nie legendarny, tylko całkiem prawdziwy, madamme. Tak nazywano radżę Bagdassara, władcę księstwa brahmapurskiego. Księstwo leży w wielkiej żyznej dolinie otoczonej ze wszystkich stron górami. Radżowie pochodzą od wielkiego Babura i wyznają islam, co jednak nie przeszkodziło im przez trzysta lat pokojowo rządzić swoim maleńkim krajem, zamieszkanym w większości przez hinduistów. Mimo różnicy wyznania kasty rządzącej i poddanych, w księstwie ani razu nie doszło do powstania czy rokoszu, radżowie spokojnie się bogacili i za czasów Bagdassara dynastia brahmapurska uznawana była za najbogatszą w całych Indiach, zaraz po hajdarabadzkich nizamach, którzy, jak państwu wiadomo, przyćmiewają bogactwem wszystkich monarchów, z królową Wiktorią i rosyjskim imperatorem Aleksandrem włącznie.
Читать дальше