Boris Akunin
KORONACJA
czyli ostatni z Romanowów
Коронация, или Последний из романов
Erast Fandorin 8
Przełożył: Zbigniew Landowski
Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach.
Wszystko stało się tak szybko... tak szybko.
Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę.
Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu, odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym mnisim welonem.
- Eraście Piotrowiczu! - krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może tylko chciałem krzyknąć?
Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając się niezgrabnie, już leciało w dół... w dół... w dół.
Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się. Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie.
Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na otoczakach.
Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci.
Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.
Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego, spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu.
Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.
Do dawnej stolicy państwa rosyjskiego przybyliśmy rankiem. W związku ze zbliżającymi się uroczystościami koronacyjnymi Dworzec Nikołajewski był zatłoczony i nasz pociąg przetoczono po linii przesyłowej na Brzeski, co, delikatnie mówiąc, nie było grzecznym postępkiem ze strony władz miejskich. Można przypuścić, że w ten sposób wyrażono pewne ochłodzenie stosunków między jego wysokością Gieorgijem Aleksandrowiczem a jego wysokością Symeonem Aleksandrowiczem, moskiewskim generałem-gubernatorem. Niczym innym nie mogę wyjaśnić półgodzinnego postoju na rozrządowej, a następnie przetoczenia pociągu specjalnego z dworca głównego na podrzędny.
W dodatku na peronie przywitał nas nie sam Symeon Aleksandrowicz, jak tego wymaga protokół, tradycja, więzy krwi i - w końcu - po prostu szacunek dla starszego brata, tylko przewodniczący komitetu powitalnego - minister dworu cesarskiego, który zresztą natychmiast odjechał na Nikołajewski, aby przywitać księcia Prus. Od kiedy to w Moskwie więcej szacunku okazują następcy pruskiego tronu niż wujowi jego cesarskiej mości, generałowi-admirałowi rosyjskiej floty i drugiemu (wedle starszeństwa) wielkiemu księciu domu panującego? Gieorgij Aleksandrowicz nic po sobie nie pokazał, ale, sądzę, był wstrząśnięty nie mniej niż ja tak jawnie okazanym afrontem.
Dobrze choć, że jej wysokość, wielka księżna Katarzyna Joannowna, została w Petersburgu - jest przecież gorliwą zwolenniczką drobiazgowego przestrzegania subtelności cesarskiego ceremoniału. Epidemia odry, która spadła na czterech synów: Aleksieja, Siergieja, Dymitra i Konstantego Gieorgijewiczów, przeszkodziła jej wysokości, wzorowej kochającej matce, wziąć udział w koronacji, największym wydarzeniu w życiu państwa i rodziny cesarskiej. Mimo to złe języki twierdziły, że nieobecność jej wysokości na moskiewskich uroczystościach można wyjaśnić nie tyle miłością macierzyńską, ile niechęcią do odgrywania roli statystki w tryumfie młodej carycy. Przy okazji wspominano zeszłoroczną historię, kiedy nowa cesarzowa zaproponowała damom z rodziny cesarskiej założenie towarzystwa rękodzielniczego - żeby każda z wielkich księżnych mogła zrobić na drutach ciepłą czapeczkę dla wychowanków Sierocińca Maryjskiego. Możliwe, że Katarzyna Joannowna rzeczywiście niepotrzebnie aż tak surowo odniosła się do tego pomysłu. Niewykluczone także, że właśnie od tej pory stosunki jej wysokości i jej cesarskiej mości stały się niezbyt przykładne. Jednak w nieobecności mojej pani na uroczystościach koronacyjnych nie było żadnej ostentacji, za to mogę ręczyć. Katarzyna Joannowna może odnosić się do jej cesarskiej mości lepiej czy gorzej, ale w żadnym przypadku nie pozwoliłaby sobie zaniedbać obowiązków dynastycznych bez szczególnie ważkiej przyczyny. Synowie jej wysokości rzeczywiście byli poważnie chorzy.
To, rzecz jasna, bardzo przygnębiające, ale, jak to się mawia, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, albowiem razem z jej wysokością w stolicy pozostał cały wielkoksiążęcy dwór, co znacznie uprościło moje niełatwe obowiązki. Damy dworu były bardzo zmartwione tym, że nie zobaczą moskiewskich uroczystości i okazywały niezadowolenie (rozumie się, nie przekraczając ram etykiety), lecz Katarzyna Joannowna nie zmieniła zdania: wedle ceremoniału mały dwór powinien znajdować się tam, gdzie przebywa większość członków wielkoksiążęcej rodziny, a większość Gieorgijewiczów, jak nieoficjalnie nazywa się naszą gałąź rodziny cesarskiej, pozostała w Petersburgu.
Na koronację pojechały cztery osoby: sam Gieorgij Aleksandrowicz, jego starszy i najmłodszy syn, a także jedyna córka, Ksenia Gieorgijewna.
Jak już wspomniałem, nieobecność dworu tylko mnie ucieszyła. Zarządzający dworem książę Mietlicki i zarządzający kancelarią dworu tajny radca von Born jedynie by mi przeszkadzali, wsadzając nos w sprawy, o których nie mają pojęcia. Dobry służący nie potrzebuje nianiek i nadzorców, żeby podołać obowiązkom. A co do hofmajstrów i frejlin, to nawet nie wiedziałbym, gdzie ich rozmieścić - tak marną rezydencję przydzielił komitet koronacyjny Zielonemu Dworowi (tak nazywają nasz dom - wedle barwy trenu wielkiej księżnej). Ale o rezydencji opowiem później.
Wyjazd z Petersburga minął szczęśliwie. Na pociąg składały się trzy wagony: pierwszym jechała rodzina książęca, drugim służba, trzecim niezbędny sprzęt i bagaż, toteż stale musiałem przechodzić z wagonu do wagonu.
Ledwo ruszyliśmy z dworca, jego wysokość Gieorgij Aleksandrowicz zasiadł popijać koniak z jego wysokością Pawłem Gieorgijewiczem i kamerjunkrem Endlungiem. Kiedy pozwolił sobie wypić jedenaście kieliszków, zmęczył się i udał na odpoczynek - aż do samej Moskwy. Przed snem, już u siebie w „kajucie”, jak nazwał swój przedział, pokrótce opowiedział mi o rejsie do Szwecji, który miał miejsce przed dwudziestu dwu laty i wywarł na jego wysokości ogromne wrażenie. Problem w tym, że choć Gieorgij Aleksandrowicz ma rangę generała-admirała, to w morze wychodził tylko jeden jedyny raz i zachował o tej podróży wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. Dlatego często wzmiankuje francuskiego ministra Colberta, który na statkach nie pływał wcale, mimo to uczynił ze swego kraju wielkie mocarstwo morskie. Historię o rejsie do Szwecji słyszałem już wielokrotnie i zdążyłem nauczyć się jej na pamięć. Najbardziej dramatycznym epizodem opisu był sztorm u brzegów Gotlandii. Po słowach: „I wtedy kapitan jak nie krzyknie: «Wszyscy do pomp!»” - jego wysokość zwykł wybałuszać oczy i z rozmachem uderzać pięścią w stół. I tym razem wszystko odbyło się jak zazwyczaj, ale bez jakiegokolwiek uszczerbku dla obrusa czy nakryć, ponieważ już zawczasu przedsięwziąłem stosowne środki, przytrzymując karafkę i kieliszki.
Читать дальше