Ale odszedłem od tematu.
Graczom usługiwał młodszy lokaj Lipps, którego specjalnie wziąłem ze sobą, żeby mu się przyjrzeć i ocenić jego prawdziwą wartość. Wcześniej służył w estońskim majątku grafa Benkendorfa i został mi zarekomendowany przez majordomusa jego jaśniewielmożności, mojego dawnego znajomego. Wydaje się, że to roztropny i milkliwy chłopak. Dobrego sługę, w odróżnieniu od złego, nie od razu się rozpozna. W nowym miejscu każdy stara się ze wszystkich sił - w takiej sytuacji trzeba odczekać z pół roku, może roczek, a czasem nawet i dwa. Obserwowałem, jak Lipps dolewa koniaku, jak zręcznie zamienia zaplamioną serwetkę, jak stoi na miejscu - to bardzo, bardzo ważne. Stał prawidłowo: nie przestępował z nogi na nogę, nie kręcił głową. Chyba można go już dopuścić do gości na małych przyjęciach - zdecydowałem.
A gra toczyła się dalej. Najpierw przegrał Endlung i Paweł Gieorgijewicz jeździł na nim wierzchem po korytarzu. Potem fortuna odwróciła się od jego wysokości i lejtnant zażądał, żeby wielki książę, kompletnie goły, pobiegł do kabiny toaletowej i przyniósł stamtąd szklankę wody.
Póki Paweł Gieorgijewicz z chichotem się rozbierał, ja cichcem wysunąłem się za drzwi, wezwałem kamerdynera i poleciłem, żeby nikt ze sług nie zaglądał do salonu wielkiego księcia, sam zaś wziąłem z dyżurnego przedziału pelerynę. Kiedy jego wysokość, rozglądając się i zasłaniając ręką, wybiegł na korytarz, chciałem narzucić na jego ramiona to okrycie, ale Paweł Gieorgijewicz z oburzeniem odmówił, dodając, że słowo jest słowem, i pobiegł do kabiny toaletowej i z powrotem, przy czym głośno się śmiał.
Dobrze, że mademoiselle Declique nie wyjrzała na korytarz, słysząc ten śmiech. Na szczęście jego wysokość Michał Gieorgijewicz, chociaż było już późno, jeszcze się nie położył - zabawiał się podskakiwaniem na siedzeniach, a potem długo się huśtał na portierze. Zazwyczaj o wpół do dziewiątej najmłodszy z wielkich książąt śpi, ale tym razem mademoiselle uznała, że można poluzować rygory, jako że jego wysokość jest zbyt pobudzony podróżą i tak czy siak nie uśnie.
U nas, w Zielonym Domu, traktuje się dzieci nie tak surowo jak w Niebieskim dworze u Kiriłłowiczów. Tam podtrzymuje się rodzinne tradycje cesarza Mikołaja Pawłowicza: chłopców wychowuje się po żołniersku. Od siódmego roku życia uczą ich musztry, hartują zimnymi kąpielami i kładą spać do nieogrzanych łóżek. Gieorgij Aleksandrowicz uchodzi w cesarskiej rodzinie za liberała. Synom pobłaża, na sposób francuski, a jedyną córkę, swoją ulubienicę, zdaniem wszystkich krewnych całkiem rozpuścił.
Jej wysokość, dzięki Bogu, też nie opuszczała przedziału i nie widziała swawoli Pawła Gieorgijewicza. Od samego Petersburga zamknęła się z książką, nawet wiem dokładnie z jaką. Sonata Kreutzerowska , utwór hrabiego Tołstoja. Czytałem ją na wypadek, gdyby służba zaczęła o niej rozmawiać - żeby się nie zbłaźnić. Moim zdaniem czytanie jest nudne, a dla dziewiętnastoletniej panny, zwłaszcza wielkiej księżnej - zupełnie nie na miejscu. W Petersburgu Katarzyna Joannowna w żadnym razie nie pozwoliłaby córce czytać takiego paskudztwa. Można się domyślić, że książka została zapakowana potajemnie. Nie inaczej, tylko frejlina baronessa Straganowa ją podsunęła - nikomu innemu nie przyszłoby to do głowy.
Marynarze uspokoili się dopiero nad ranem, po czym pozwoliłem sobie trochę się zdrzemnąć, ponieważ, prawdę mówiąc, mocno się zmęczyłem wszystkimi kłopotami związanymi z wyjazdem, a przewidywałem, że pierwszy dzień w Moskwie okaże się nielekki.
* * *
Trudności przeszły wszelkie oczekiwania.
Tak się złożyło, że w ciągu czterdziestu sześciu lat życia nigdy wcześniej nie byłem w Białokamiennej, chociaż niemało podróżowałem po świecie. Po prostu u nas w rodzinie nie lubi się Azji, za jedyne (i to w niewielkim stopniu) dostojne miejsce w Rosji uznaje się Petersburg, a w dodatku nasze stosunki z moskiewskim generałem-gubernatorem, Symeonem Aleksandrowiczem, są chłodne, tak że nie mamy po co zaglądać do Moskwy. Nawet na Krym, do chutoru mischorskiego, zazwyczaj jedziemy okrężną trasą, przez Mińsk, ponieważ Gieorgij Aleksandrowicz lubi sobie w drodze postrzelać do żubrów w Puszczy Białowieskiej. A na poprzednią koronację, przed trzynastu laty, nie pojechałem, gdyż pełniłem natenczas obowiązki pomocnika lokaja i pozostawiono mnie, abym zastępował mojego ówczesnego przełożonego, teraz już świętej pamięci - Zachara Trofimowicza.
Kiedy jechaliśmy z dworca przez miasto, już wyrobiłem sobie pierwszą opinię o Moskwie. Miasto okazało się jeszcze mniej cywilizowane, niż oczekiwałem - żadnego porównania z Petersburgiem! Ulice wąskie, bezsensownie powyginane, domy ubogie, publika prowincjonalna i niechlujna. I to teraz, w przeddzień oczekiwanego przyjazdu najjaśniejszego pana, gdy ze wszystkich sił starano się miasto upiększyć - pomyto fasady domów, świeżo pomalowano dachy, na Twerskiej (to główna ulica Moskwy, nędzna atrapa Newskiego) porozwieszano cesarskie monogramy i dwugłowe orły. Nawet nie wiem, z jakim miastem można by porównać Moskwę. Taka sama wielka wioska jak Saloniki, gdzie przeszłego roku przybił do portu nasz „Mścisław”. Po drodze nie spotkaliśmy ani fontanny, ani domu, który miałby więcej niż trzy piętra, ani konnego pomnika, widzieliśmy jedynie zgarbionego Puszkina, a i ten, sądząc po kolorze brązu, niedawno został postawiony.
Na placu Czerwonym, który też mnie mocno rozczarował, orszak się rozdzielił. Ich wysokości, jak przystoi członkom rodziny cesarskiej, udali się złożyć pokłon ikonie Matki Boskiej Iwierskiej i kremlowskim relikwiom, a ja ze służbą pojechałem przygotować nasze tymczasowe moskiewskie mieszkanie.
Z powodu przymusowego rozdzielenia dworu na dwie połowy musiano zadowolić się minimalną liczbą służących. Mogłem ze sobą zabrać z Petersburga tylko ośmiu ludzi: kamerdynera jego wysokości, pokojową Kseni Gieorgijewny, młodszego lokaja (już wspomnianego Lippsa) dla Pawła Gieorgijewicza i Endlunga, bufetowego z pomocnikiem, kucharza dworskiego i dwóch woźniców (dla angielskiego i rosyjskiego zaprzęgu). Zakładano, że herbatę i kawę będę serwować osobiście - to swego rodzaju tradycja. Ryzykując, że okażę się nieskromnym, powiem, że spośród wszystkich nadwornych sług nikt lepiej ode mnie nie wypełnia tego typu obowiązków, wymagających nie tylko wieloletniego doświadczenia, ale i talentu. Nie przypadkiem przez pięć lat służyłem jako kawiarz u najjaśniejszych państwa - świętej pamięci cesarza i cesarzowej (teraz wdowy).
Rozumie się, że nie liczyłem na to, iż obejdę się ośmiorgiem służby - w oddzielnym telegramie prosiłem moskiewski oddział zarządu dworu o wyznaczenie mi rozumnego pomocnika z miejscowych, a także oddelegowanie dwóch forysiów, kucharza dla służby, lokaja do obsługi starszych sług, dwóch młodszych lokajów do sprzątania, pokojówki dla mademoiselle Declique i dwóch szwajcarów. O więcej nie prosiłem, doskonale rozumiejąc, że w Moskwie brak doświadczonej służby dla tak licznych znamienitych gości. Żadnych iluzji co do poziomu moskiewskiej służby oczywiście nie miałem. To miasto opustoszałych pałaców i murszejących willi, a nie ma nic gorszego niż trzymanie pełnej obsady sług bez konkretnego zajęcia. W takiej sytuacji ludzie muszą się zbiesić. Na przykład mamy trzy wielkie domy, gdzie kolejno mieszkamy (z wyjątkiem wiosny, którą spędzamy za granicą, ponieważ Katarzyna Joannowna uważa okres wielkiego postu w Rosji za wyjątkowo nudny): zimą rodzina przebywa w petersburskim pałacu, latem w willi w Carskim, jesienią w chutorze mischorskim. W każdym z tych domów mamy oddzielną grupę sług, a ja nie daję im się obijać. Wyjeżdżając, pozostawiam długaśną listę poleceń i później zawsze znajduję możliwość, by od czasu do czasu wpaść z niezapowiedzianą kontrolą. Sługi są jak żołnierze. Muszą nieustannie być czymś zajęci, bo inaczej zaczną pić, grać w karty i źle się prowadzić.
Читать дальше