Kiedy jego wysokość się zmęczył i zaczął mówić niezbyt spójnie, dałem znak lokajowi, aby pana rozebrał i ułożył spać, a sam udałem się w odwiedziny do Pawła Gieorgijewicza i lejtnanta Endlunga. Ponieważ to ludzie młodzi, w pełni sił i zdrowia, znacznie mniej zmęczyli się piciem koniaku. Można by nawet powiedzieć, że zupełnie się nie zmęczyli, gdyż trzeba było stale na nich baczyć, zwłaszcza ze względu na obyczaje pana kamerjunkra.
Ach, ten Endlung! Może nie należałoby tego mówić, ale Katarzyna Joannowna popełniła wielki błąd, kiedy uznała tego pana za opiekuna odpowiedniego dla swego starszego syna. Lejtnant to cwana bestia: wzrok jasny i czysty, różowiutka fizjonomia, idealny przedziałek na złocistej głowie, dziecięcy rumieniec na policzkach - prawdziwy cherubin. Pełen szacunku dla dam dojrzałych, dyga nóżką, umie słuchać z twarzą wyrażającą najwyższe zainteresowanie i o Joanie Kronsztadzkim, i o nosaciźnie u lowchena. Nic dziwnego, że Katarzyna Joannowna wysoko oceniła Endlunga. Taki przyjemny i, co najważniejsze, poważny młodzieniec - nie to, co urwisy elewi z Korpusu Morskiego albo nieroby z Oddziału Gwardii. Też miała komu powierzyć opiekę nad Pawłem Gieorgijewiczem w pierwszym dłuższym rejsie! Przyjrzałem się już temu ptaszkowi.
W pierwszym porcie, w Warnie, Endlung wystroił się jak paw - w biały garnitur, purpurową kamizelkę, krawat w gwiazdki, najszerszą panamę - i skierował kroki do domu publicznego, a jego wysokość, wtedy jeszcze zupełnego młodzika, zaciągnął ze sobą. Próbowałem się wmieszać, na co lejtnant rzekł do mnie: „Obiecałem Katarzynie Joannownie, że nie spuszczę oka z jego wysokości i tam gdzie ja, tam i on”. A ja do niego: „Nie, panie lejtnancie, jego wysokość rzekła: tam gdzie on, tam i pan”. Endlung zaś: „To, Afanasiju Stiepanyczu, kazuistyka. Najważniejsze - będziemy nierozłączni, jak Ajaksowie”. I młodziutkiego miczmana ciągnął tak po wszystkich wertepach aż do samego Gibraltaru. Za to w drodze z Gibraltaru do Kronsztadu obaj - i lejtnant, i miczman - zachowywali się spokojnie i nawet na brzeg nie schodzili, tylko biegali po cztery razy na dzień do lekarza zastrzyki przyjmować. Oto jaki znalazł się opiekun! Przez tego Endlunga jego wysokość mocno się zmienił, nie można go poznać. Nawet samemu Gieorgijowi Aleksandrowiczowi czyniłem aluzje, ale on tylko ręką machnął: to nic, mojemu Paulowi taka szkoła wyjdzie na korzyść, a Endlung, wprawdzie hultaj, ale za to dobry kompan i szczera dusza, poważnego zła nie wyrządzi. Moim zdaniem to jak wpuszczać kozę do ogrodu, jeśli wolno mi skorzystać z ludowego porzekadła. Widzę tego Endlunga na wskroś. Jaka to szczera dusza? Dzięki przyjaźni z Pawłem Gieorgijewiczem otrzymał monogram na pagonach, a teraz jeszcze i tytuł kamerjunkra. To przecież niesłychane - taki szacowny dworski tytuł dla jakiegoś lejtnancika!
Gdy już młodzieńcy zostali sami, zaczęli grać w bezika - na spełnianie życzeń. Zajrzałem do przedziału. Paweł Gieorgijewicz skinął na mnie.
- Siadaj, Afanasij. Zagraj z nami po „amerykańsku”. Przegrasz - zmuszę cię, abyś, u diabła, zgolił do końca swoje cenne bakenbardy.
Podziękowałem za zaproszenie i wymówiłem się pod pretekstem nawału zajęć, chociaż żadnych specjalnych spraw akurat nie miałem. Tego tylko jeszcze brakowało - grać z jego wysokością w „amerykankę”! A Paweł Gieorgijewicz sam doskonale wiedział, że ze mnie żaden dla niego partner i po prostu żartował. Kilka miesięcy temu pojawił się u niego ten niesmaczny kpiarski zwyczaj. A wszystko to przez Endlunga - to jego wpływ. Co prawda, sam Endlung od jakiegoś czasu przestał mnie zaczepiać, ale Paweł Gieorgijewicz wciąż przy tym trwa. Cóż, to nic, jego wysokości wolno, nie mam pretensji.
Teraz też, z najpoważniejszą twarzą, powiedział:
- Wiesz, Afanasij, te fenomenalne zarośla na twym obliczu wywołują zazdrość niektórych wpływowych osób. Na przykład przedwczoraj na balu, kiedy stałeś przy drzwiach, taki ważny, z pozłacaną buławą i z bakenbardami rozczesanymi na dwie strony, wszystkie damy patrzyły tylko na ciebie. A na kuzyna Mikusia nikt nie spojrzał, chociaż on i cesarz. Koniecznie trzeba cię ogolić albo chociaż ostrzyc.
W rzeczywistości te moje „fenomenalne zarośla” niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniają: wąsy z bakenbardami - możliwe, że bujne, ale nie przesadnie. I zawsze, w każdych okolicznościach, zadbane, w stosownym porządku. Takie nosili i ojciec, i dziad, tak że nie zamierzałem ani strzyc się, ani golić.
- Starczy, Paul - wystąpił w mojej obronie Endlung. - Nie męcz Afanasija Stiepanowicza. Lepiej graj, twój ruch.
Widać z tego, że jednak muszę wyjaśnić swoje stosunki z lejtnantem. To przecież cała, oddzielna historia.
Już w pierwszy dzień rejsu na korwecie „Mścisław”, kiedy tylko wyszliśmy z Sewastopola, Endlung dostrzegł mnie na pokładzie, położył rękę na ramieniu i patrząc bezczelnymi, zupełnie przezroczystymi od wypitego wina oczyma, rzekł:
- Co ty, Afonia, lokajska duszo, tak swoje szczoty rozpuściłeś? Bryza ci je rozwiała? - Moje bakenbardy od świeżego morskiego wiatru rzeczywiście trochę się roztrzepały i musiałem później skrócić je odrobinę (na czas tej podróży). - Poleć do bufetowego sknery i powiedz, że jego wysokość żąda butelki rumu przeciw morskiej chorobie. To nie polecenie, tylko prośba.
Jeszcze podczas podróży pociągiem do Sewastopola Endlung ciągle się ze mną drażnił i podkpiwał sobie, gdy jego wysokość był obok, ale cierpiałem, czekając okazji, aby porozmawiać z nim w cztery oczy. Teraz właśnie taka okazja się nadarzyła.
Delikatnie, dwoma palcami zdjąłem rękę lejtnanta (wtedy jeszcze nie był żadnym kamerjunkrem) ze swojego ramienia i grzecznie oznajmiłem:
- Jeśli panu, panie Endlung, przyszła do głowy fanaberia zatroszczyć się o definicję mojej duszy, to dokładniej byłoby ją nazwać nie „lokajską”, tylko „hoffirerską”, albowiem za wieloletnią nienaganną służbę otrzymałem tytuł hoffirera przy dworze jego wysokości. Odpowiada on dziewiątej klasie i jest równoważny z rangą radcy tytularnego, kapitana sztabowego armii lub lejtnanta marynarki. - To ostatnie specjalnie podkreśliłem.
Endlung wykrzyknął:
- Lejtnanci nie serwują przy stole!
A ja mu odrzekłem:
- Serwują, panie Endlung, w restauracjach. A w rodzinie cesarskiej - służą. Każdy po swojemu, wedle swoich obowiązków i honoru.
Po tym właśnie spotkaniu Endlung zaczął się do mnie inaczej odnosić: mówił grzecznie, na żarciki sobie więcej nie pozwalał, a zwracał się tylko po imieniu, i to przez „wy”.
Przy okazji chciałbym zauważyć, że ludzie na moim stanowisku mają specjalny stosunek do formy zwracania się przez „wy” i „ty”, ponieważ nasz status - status służby nadwornej - jest osobliwy. Trudno wyjaśnić, jak to się dzieje, że od pewnych ludzi obrazą może być forma „ty”, od innych zaś obraźliwe jest usłyszeć „wy”. Służyć mogę tylko i wyłącznie tym ostatnim, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
Spróbuję wyjaśnić. Zwrot „ty” mogę znieść jedynie z ust członków rodziny panującej. Nie, źle się wyraziłem - nie znieść, ale uznać za przywilej i specjalne wyróżnienie. Zginąłbym, gdyby Gieorgij Aleksandrowicz, jego wysokość albo którekolwiek z jego dzieci, choćby nawet najmłodsze, nagle zwróciło się do mnie przez „wy”. W trzecim roku mojej służby w rodzinie wielkich książąt doszło do pewnej rozbieżności poglądów z Katarzyną Joannowną - z powodu pewnej pokojówki, którą niesprawiedliwie oskarżono o lekkomyślność. Okazałem stanowczość, uparłem się przy swoim i wielka księżna się obraziła: przez cały tydzień mówiła do mnie przez „wy”. Bardzo cierpiałem, nocami nie mogłem spać, zmizerniałem. Później, rzecz jasna, wyjaśniliśmy sobie wszystko. Katarzyna Joannowna, z właściwą sobie wielkodusznością, przyznała, że nie miała racji, ja też przeprosiłem i pozwolono mi ucałować jej dłoń, a ona pocałowała mnie w czoło.
Читать дальше