Nieprzyjemną siurpryzą nie było dla mnie to, że jego ekscelencja przywiózł ze sobą swoją kolejną pasję - w końcu mister Carr wyglądał na człowieka z towarzystwa - przyczyna mojego zdenerwowania tłumaczy się prościej: gdzie umieścić jeszcze jednego gościa? Nawet jeśli będą nocować w jednym pokoju, wszystko jedno - przez wzgląd na dobre obyczaje trzeba znaleźć drugiemu Anglikowi oddzielną sypialnię. Chwilę pomyślałem i od razu znalazłem rozwiązanie: moskiewskich służących, z wyjątkiem Somowa, przenieść na strych nad stajnią. Dzięki temu odzyskamy dwa pokoje, jeden oddam Anglikowi, a drugi kucharzowi wielkiego księcia, maitre Duvalue, żeby się nie czuł urażony.
- Gdzie pan Smiley? - spytałem lorda Banville’a po francusku o jego butlera, ponieważ musiałem mu przekazać konieczne wyjaśnienia.
Jak większość wychowanków zarządu dworu, w dzieciństwie nauczono mnie francuskiego i niemieckiego, ale nie angielskiego. Dopiero w ostatnich latach dwór mocno się zanglizował i coraz częściej muszę żałować braków w swojej edukacji. Uprzednio uważano angielski za język mało wyszukany i dla naszej profesji niekonieczny.
- Zwolnił się - odrzekł milord po francusku i machnął lekceważąco ręką. - A mój nowy sługa, Freyby, jest tam, w karecie. Czyta książkę.
Podszedłem do kolasy. Służba szybko rozładowywała bagaż, a na aksamitnym siedzeniu, założywszy nogę na nogę, siedział okrągły na twarzy mężczyzna o bardzo poważnym wyglądzie. Łysy, z gęstymi brwiami i dokładnie przystrzyżoną bródką, w niczym nie przypominał angielskiego butlera, jak zresztą żadnego innego służącego. Przez otwarte drzwiczki dostrzegłem, że mister Freyby trzyma w rękach opasły tom ze złotym napisem na okładce: Trollope. Co oznacza to angielskie słowo, nie wiedziałem.
- Soyez le bienvenu !- przywitałem go z grzecznym ukłonem.
Popatrzył na mnie znad złotych okularów spokojnymi niebieskimi oczyma i nic nie odrzekł. Stało się zrozumiałe, że francuskiego mister Freyby nie zna.
- Herzlich willkommen! - przeszedłem na niemiecki, ale wzrok Anglika pozostał taki sam: grzecznie obojętny.
- You must be the butler Zyukin? - wypowiedział przyjemnym barytonem coś niezrozumiałego.
Rozłożyłem ręce.
Wtedy mister Freyby, z miną wyrażającą niezadowolenie, schował książkę do szerokiej kieszeni surduta i wyciągnął stamtąd inną, znacznie mniejszą od pierwszej. Przekartkował ją i nagle wymówił jedno po drugim zrozumiałe słowa:
- Ty, wy... powinien... być... sługa Ziukin?
A, to słownik angielsko-rosyjski - domyśliłem się i pochwaliłem tego typu przezorność. Gdybym wiedział, że mister Smiley, który, słabo, bo słabo, ale porozumiewał się po francusku, już u milorda nie pracuje i że został zastąpiony przez nowego butlera, też zaopatrzyłbym się w słownik. Przecież mnie i temu Anglikowi przyjdzie rozwiązywać razem wiele skomplikowanych i nader subtelnych problemów.
Jakby podsłuchując moje myśli, mister Freyby wyjął z drugiej kieszeni jeszcze jeden tomik, z wyglądu niczym nieróżniący się od poprzedniego.
Wziąłem go, przeczytałem tytuł na okładce: Słownik rosyjsko-angielski z wymową angielskich słów.
Anglik przekartkował swój słownik, znalazł potrzebne słowo i wyjaśnił:
- A present... Podarek.
Otworzyłem darowany tomik i zobaczyłem, że skonstruowany jest mądrze i roztropnie: wszystkie angielskie słowa zostały napisane cyrylicą i miały oznaczone akcenty. Od razu też z niego skorzystałem. Chciałem spytać: „Gdzie jest czyj bagaż?”. Wyszło:
- Uea... huz... baggadż?
I on mnie świetnie zrozumiał!
Niedbałym gestem wezwał lokaja, niosącego na ramieniu ciężką walizkę, postukał palcem w żółtą naklejkę. Znajdował się na niej napis: Banville. Przyjrzawszy się, zauważyłem, że naklejki są na wszystkich sztukach bagażu, na niektórych żółte z imieniem milorda, na innych niebieskie z nazwiskiem Carr, a na pozostałych czerwone z napisem Freyby. Bardzo mądre, trzeba będzie to i u nas zastosować.
Widocznie uznając problem za rozwiązany, mister Freyby znowu wyjął z kieszeni swój foliał i przestał zwracać na mnie uwagę, a ja pomyślałem, że choć angielscy butlerowie we wszystkim są świetni i swoje obowiązki znają, to jednak niektórych rzeczy mogliby się od nas, rosyjskich służących, nauczyć. Na przykład serdeczności. Oni po prostu obsługują panów, a my ich jeszcze kochamy. Jak możesz służyć człowiekowi, jeśli nie darzysz go miłością? To zbyt mechanistyczne, jakbyśmy nie byli żywymi ludźmi, tylko automatami. Mówi się, że angielscy służący służą nie panu, ale domowi; na wzór kotów przywiązują się nie tyle do człowieka, ile do ścian. Jeśli tak, to takie przywiązanie jest nie dla mnie. I mister Freyby wydał mi się kimś wyjątkowo dziwacznym. Chociaż z drugiej strony - uznałem - u takiego pana i służba powinna być dziwaczna. Zresztą może to i dobrze, że ten collegue anglais jest taki, jak to się mówi, drętwy - będzie się mniej pętał pod nogami.
* * *
Na przygotowanie porządnego obiadu nie starczało czasu, toteż dla ich wysokości poleciłem nakryć stół na chybcika, a la pique-nique - z małym zestawem sreber, prościutkim serwisem miśnieńskim, bez dań gorących. Jedzenie zamówiłem telefonicznie w „Delicatessen” Sneidersa: pasztet z bekasów, pierożki ze szparagami i truflami, pierogi z farszem rybnym, galarety, ryby, wędzone pulardy i owoce na deser. To nic, można było mieć nadzieję, że do wieczora maitre Duvalue zdąży się rozgościć w tutejszej kuchni i kolacja zostanie podana bardziej stosownie. Wiedziałem też, że Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz spędzą wieczór u jego cesarskiej mości, który miał przybyć o wpół do szóstej po południu i wprost z dworca udać się do polowego pałacu Piotrowskiego. Przyjazd najjaśniejszych państwa specjalnie zaplanowano właśnie na szósty maja, ponieważ to dzień urodzin jego cesarskiej mości. Już od południa dzwoniły wszystkie cerkiewne dzwony, których w Moskwie jest dostatek - rozpoczęły się modły o zdrowie i długie lata żyda dla całej najjaśniejszej rodziny. Jeszcze raz zakonotowałem sobie, aby wydać polecenie wywieszenia nad gankiem podjazdu baldachimu z cesarskim monogramem. Jeśli nagle nas odwiedzi, taki znak szacunku będzie bardzo na miejscu.
O piątej Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz, w mundurach wyjściowych, wyjechali na dworzec, Ksenia Gieorgijewna zaczęła przeglądać stare książki w małej jadalni, która za czasów Czesmieńskich, jak się wydaje, służyła za bibliotekę, lord Banville z mister Carrem zamknęli się w pokoju jego ekscelencji i polecili, by dziś więcej ich już nie niepokoić, a my z mister Freybym, pozostawieni sami sobie, zasiedliśmy coś przekąsić.
Podawał nam młodszy lokaj o dziwacznym nazwisku Ziemlany, z Moskwy. Nieokrzesany, dosyć niezgrabny, ale bardzo się starał. Wpatrywał się we mnie bez przerwy - pewnikiem sporo słyszał o Afanasiju Ziukinie. Przyznaję, bardzo mi to pochlebiało.
Ułożywszy swojego wychowanka na poobiedni odpoczynek, przyłączyła się do nas guwernantka, mademoiselle Declique. Już zjadła obiad wraz z ich wysokościami, ale co to za posiłek, kiedy siedzi się obok Michała Gieorgijewicza - jego wysokość ma bardzo niespokojny charakter i ani chwili nie może usiedzieć na miejscu: to zaczyna rzucać chlebem, to chowa się pod stół i trzeba go stamtąd wyciągać. Krótko mówiąc, mademoiselle chętnie wypiła z nami herbatę i skosztowała wyśmienitych pierników Filippowa.
Jej obecność okazała się bardzo przydatna, ponieważ mademoiselle zna angielski i doskonale poradziła sobie z obowiązkami tłumaczki.
Читать дальше