Na dole dwa największe salony siłą rzeczy przekształciły się w główną bawialnię i jadalnię, dwa lepsze pokoje pozostawiłem dla Anglików, jeden wziąłem dla siebie (malutki, ale usytuowany w strategicznie ważnym punkcie - pod schodami), a reszta służących musiała już się ulokować po kilka osób w każdej izbie. A la guerre comme a la guerre albo, mówiąc po rosyjsku, ciasno, ale bez urazy.
W sumie wyszło lepiej, niż można było się spodziewać.
Później rozpoczęło się rozpakowywanie bagaży: sukien, mundurów i garniturów, srebra stołowego, tysięcy niezbędnych drobiazgów, które każdą szopę pozwalają przekształcić w całkiem porządne, a nawet wygodne siedlisko.
Kiedy moskwianie nosili kufry i kosze, przyglądałem się każdemu, żeby ocenić, kto z nich ile jest wart i gdzie można by go przeznaczyć z największym pożytkiem. Najważniejsza zdolność osoby zarządzającej polega właśnie na umiejętności określenia silnych i słabych stron podwładnych, tak aby wykorzystać pierwsze, a nie ujawnić drugich. Długoletnie doświadczenie kierowania wieloosobowymi zespołami nauczyło mnie, że ludzi zupełnie niezdatnych i do niczego niezdolnych jest na świecie bardzo niewielu. Każdemu człowiekowi można znaleźć zajęcie. Kiedy ktoś w naszym klubie skarży się na nikczemność lokaja, kelnera albo pokojowej, mówię sam do siebie: ha, gołąbeczku, kiepski z ciebie sługa! U mnie wszyscy podwładni z upływem czasu stają się coraz lepsi. Trzeba, aby każdy z nich lubił swoją pracę - oto i cała tajemnica! Kucharz powinien lubić gotowanie, pokojowa - porządki, koniuszy - konie, ogrodnik - rośliny.
Wyższe wtajemniczenie każdego sługi to doskonała znajomość ludzi, zrozumienie, co lubią, albowiem, choć zabrzmi to może śmiesznie, większość nie ma najmniejszego pojęcia, ku czemu wiodą ich zdolności i co jest ich darem. Zdarza się, że trzeba próbować i tak, i inaczej, zanim się w końcu zorientujesz.
Problem przecież nie tylko w zajęciu, choć to też jest oczywiście ważne. Kiedy człowiek wykonuje ukochaną robotę, jest zadowolony i szczęśliwy, a jeśli cała służba w domu jest zadowolona, wesoła i życzliwa, wytwarza się zupełnie specyficzna sytuacja, albo, jak to teraz mówią, atmosfera.
Trzeba bez przerwy karać i nagradzać podwładnych - ale stopniowo. Nie daje się premii za uczciwe wykonywanie obowiązków, tylko za szczególny wysiłek. Karać trzeba także, lecz wyłącznie sprawiedliwie. I przy tym należy dokładnie wyjaśnić, za co wyznaczono karę, i - rozumie się samo przez się - kara nigdy nie powinna poniżać sprawcy. Jeszcze raz powtarzam: jeśli podwładny nie radzi sobie ze swoją pracą - winien jest naczelnik. W Fontannowym mam czterdziestu dwóch ludzi, w Carskim czternastu, na Krymie jeszcze dodatkowo dwudziestu trzech. I wszyscy są na swoich miejscach, możecie mi wierzyć. Sam Pantielejmon Kuźmicz, zaufany sługa jego wysokości, wielkiego księcia Michała Michajłowicza starszego, nieraz mi mówił: „Wy, Afanasiju Stiepanowiczu, jesteście prawdziwym psychologiem”. I nie krępuje się zasięgać mojej rady w szczególnie trudnych przypadkach. Na przykład pozaprzeszłego roku w pałacu w Gatczynie trafił do niego na etat pewien młodszy lokaj - słów brakuje, jaki był nierozgarnięty! Pomęczył się z nim Pantielejmon Kuźmicz, powalczył, w końcu poprosił, abym mu się przyjrzał: tępak nad tępaki, powiedział, a wygonić go żal. Wziąłem chłopaka - zachciało mi się popisać. Do jadalni - jak się okazało - nie pasował, do garderoby - także się nie nadawał, do kuchni - w żadnym wypadku. Jednym słowem, jak to się mawia wśród ludu, twardy orzech. Ale któregoś razu patrzę - siedzi na podwórzu i przez kawałek szyby na słońce patrzy. Zainteresowało mnie to. Zatrzymałem się, obserwuję. A on tak się zajął tym szkiełkiem, jakby znalazł jakiś bezcenny brylant. To na nie pochucha, to rękawem przetrze. Wtedy mnie olśniło. Powierzyłem mu w domu mycie okien - i co sobie myślicie? Moje okna zaświeciły jak górski kryształ. Nawet poganiać chłopaka nie trzeba było, od rana do wieczora polerował szybkę za szybką. Teraz jest najlepszym czyścicielem okien w całym Petersburgu, u Pantielejmona Kuźmicza lokaje zapisują się w kolejkę po jego usługi! Oto co oznacza, że człowiek znalazł swoje powołanie.
Ledwie zdążyłem nakręcić zegary, ledwie służba wyniosła z ostatniej kolaski ostatnie pudło na kapelusze, gdy zjawili się angielscy goście. Wtedy znowu spotkała mnie kolejna, bardzo nieprzyjemna niespodzianka.
Okazało się, że lord Banville przywiózł ze sobą przyjaciela, niejakiego mister Carra.
Samego lorda pamiętałem doskonale z Nicei - nic się nie zmienił: równy przedziałek przez środek głowy, monokl, laseczka i cygaro w zębach, na palcu wskazującym pierścień z wielkim brylantem. Jak zawsze odziany bez zarzutu, prawdziwy wzorzec angielskiego dżentelmena. W czarnym, idealnie wyprasowanym smokingu (i to prosto z pociągu!), w czarnej atłasowej kamizelce i bielusieńkim, tęgo nakrochmalonym kołnierzyku. Jak tylko zeskoczył z podnóżka, odrzucił do tyłu głowę i głośno zarżał jak koń, czym bardzo wystraszył kręcącą się niedaleko pokojówkę Lizę, ale mnie wcale nie zadziwił. Wiedziałem, że jego ekscelencja jest zajadłym koniarzem, pół życia spędził w siodle, rozumie język koni i prawie może się z nimi porozumieć. W każdym razie tak opowiadał Gieorgij Aleksandrowicz, który poznał lorda Banville’a w Nicei na wyścigach.
Kiedy już narżał się do woli, jego ekscelencja wyciągnął rękę i pomógł wysiąść z karety jeszcze jednemu dżentelmenowi, którego przedstawił jako swojego najbliższego przyjaciela. Mister Carr okazał się osobnikiem zupełnie innego pokroju, jakiego w naszych krajach praktycznie nie uświadczysz.
Jego włosy były zadziwiającego, słomianożółtego koloru, na końcach podgięte, co w przyrodzie raczej się nie zdarza. Twarz miał białą i gładką, na policzku okrągłe, równomierne znamię, podobne do aksamitnej muszki. Koszula przyjaciela jego ekscelencji nie była biała, lecz niebieska - takiej jeszcze nie widziałem. Surdut przywdział popielatobłękitny, kamizelkę lazurową w złote kropeczki, a w klapę wetknął goździk o czysto błękitnej barwie. Szczególnie mi się rzuciły w oczy nadzwyczaj wąskie sztyblety z guziczkami z macicy perłowej i cytrynowożółte kamasze. Ten dziwny mężczyzna ostrożnie zstąpił na bruk, wdzięcznie się przeciągnął, a na szczuplutkiej, lalkowatej twarzy pojawił się kapryśny, wyczekujący grymas. Nagle wzrok mister Carra spoczął na szwajcarze Trofimowie, który dyżurował na werandzie. Trofimow, jak już miałem możliwość się przekonać, był wyjątkowo głupi i na żadne inne stanowisko oprócz odźwiernego się nie godził, ale wyglądał bardzo reprezentacyjnie: sążeń wzrostu, barczysty, o okrągłych oczach, z gęstą czarną brodą. Angielski gość zbliżył się do Trofimowa, który, jak należy, stał nieruchomo niczym słup, spojrzał nań z dołu i z jakiegoś powodu pociągnął go za brodę. Potem powiedział coś po angielsku wysokim, melodyjnym głosem.
Gusty lorda Banville’a stały się wiadome już w Nicei, dlatego Katarzyna Joannowna, osoba o surowych zasadach, nie chciała nawet się z nim zapoznać, ale Gieorgij Aleksandrowicz, będący człowiekiem o szerokich horyzontach (w dodatku, zaznaczmy na marginesie, blisko zaprzyjaźnionym z podobnymi panami wśród znajomych z towarzystwa), uznał namiętność lorda do zniewieściałych groomów i rumianych lokai za zabawną. „Świetny rozmówca, wyśmienity sportsmen i prawdziwy dżentelmen” - tak mi powiedział, wyjaśniając, dlaczego uznał za stosowne zaprosić Banville’a do Moskwy (wtedy już było wiadomo, że Katarzyna Joannowna nie pojedzie na koronację).
Читать дальше