Chciałem sobie przypomnieć słowa modlitwy, ale jakoś mi się nie udało, chociaż, zdawałoby się, w takiej chwili nie pozostawało już nic innego, jak tylko się modlić.
Nóż wzniósł się wysoko, prawie pod samo niebo, jednak nie opadł. W czarodziejski sposób nadgarstek dłoni, która trzymała klingę, znalazł się w uścisku ręki w szarej rękawiczce.
Twarz brodacza, już i tak zniekształcona, wykrzywiła się jeszcze bardziej. Usłyszałem odgłos uderzenia i mój niedoszły zabójca opadł miękko na bok, a nade mną stanął niedawno widziany elegancki pan w cylindrze, tyle że w ręku, zamiast laseczki, trzymał cienkie, długie ostrze, upaćkane czerwienią.
- Żyjesz? - spytał mój zbawca po rosyjsku, po czym, odwracając się, krzyknął coś w nieznanym mi narzeczu.
Uniosłem się trochę i zobaczyłem, że ścieżką, skłoniwszy głowę na byczą modłę i strasznie tupiąc, biegnie handlarz Chińczyk, już bez swoich towarów, ale za to z dziwacznym przyrządem: niewielką metalową kulą na lince, którą kręci nad głową.
- Jjj-ja! - wykrzyknął okropnie Azjata i kula, poświstując, przeleciała kilka werszków nade mną.
Okręciłem się, żeby spojrzeć, dokąd ona pędzi z taką szybkością. Okazało się, że trafiła wprost w potylicę jednego z porywaczy. Usłyszałem złowrogi trzask i ofiara upadła twarzą do ziemi. Drugi bandyta wypuścił księżnę, błyskawicznie się obrócił, wyjął z kieszeni rewolwer. Teraz i ja mogłem przyjrzeć się temu człowiekowi, ale twarzy i tak nie zobaczyłem, ponieważ skrywała ją maska z czarnej tkaniny.
Woźnica, który siedział na koźle, zrzucił pelerynę i okazało się, że nosi taki sam czarny strój, jak i dwaj pozostali, tylko że jest bez maski. Zeskoczył na ziemię i pobiegł w naszą stronę, też wyciągając coś z kieszeni.
Odwróciłem się, aby spojrzeć na swojego wybawcę (muszę ze wstydem przyznać, że w tych dramatycznych chwilach zupełnie straciłem orientację i tylko kręciłem głową w tę i z powrotem, ledwie nadążając śledzić zdarzenia). Elegancki pan krótko się zamachnął, rzucił swoje ostrze, ale czy trafił nim, czy też nie - nie zobaczyłem, ponieważ moim oczom ukazała się właśnie scena jeszcze bardziej niewiarygodna: z krzaków wyskoczyła mademoiselle Declique z wielkim konarem w ręku i unosząc drugą dłonią spódnicę, tak że ukazały się zgrabne kostki, podbiegła do nas! Zgubiła kapelusik, włosy na skroniach miała w nieładzie, ale nigdy wcześniej nie wydawała mi się aż tak pociągająca.
- J’arrive! - krzyczała. - J’arrive! * [Idę! Idę! (fr.).]
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z nikczemności swojego zachowania. Wstałem i rzuciłem się z pomocą nieznajomemu panu i Chińczykowi.
Niestety, już jej nie potrzebowali.
Okazało się, że rzucona klinga dosięgła celu - człowiek w masce leżał na plecach, niemrawo przebierając nogami, a z jego piersi sterczał stalowy pręt, zakończony srebrną gałką. Teraz stało się jasne, skąd u eleganta wzięła się szpada - była ukryta w lasce.
Co do woźnicy, to z nim w zgrabny sposób poradził sobie podstępny Chińczyk. Zanim bandyta zdążył wyciągnąć broń z kieszeni, Azjata podskoczył wysoko i z rozpędu uderzył przeciwnika nogą w podbródek. Cios o kruszącej sile odrzucił głowę zaatakowanego do tyłu, i to tak gwałtownie, że nie wytrzymałyby tego żadne, nawet najsilniejsze kręgi szyjne. Rozłożywszy ręce, woźnica runął na wznak.
Kiedy dołączyła do nas mademoiselle ze swoim groźnym konarem, wszystko się już skończyło.
Najpierw pomogłem podnieść się jej wysokości. Dzięki Bogu, nie odniosła żadnych obrażeń, była tylko - co zrozumiałe - nieco oszołomiona.
Potem odwróciłem się do nieznajomego.
- Kim jesteś, panie? - spytałem, chociaż, rzecz jasna, najpierw powinienem mu podziękować, kimkolwiek by był. - I co to za ludzie na nas napadli?
Ksenia Gieorgijewna naprawiła mój nietakt. Oto co znaczy najjaśniejsza krew - nawet w takiej chwili, jeszcze nie doszedłszy do siebie, wielka księżna zrobiła, co należy: wyraziła wdzięczność i określiła swój status.
- Dziękuję panu - rzekła, uważnie patrząc na bruneta o siwych skroniach. - Uratował nas pan wszystkich. Jestem wielka księżna Ksenia Gieorgijewna. Chłopczyk, który był ze mną, to Mika, wielki książę Michał Gieorgijewicz. A to moi przyjaciele - pani Declique i pan Ziukin.
Nieznajomy z szacunkiem pokłonił się jej wysokości, zdjął cylinder, który - w ferworze wstrząsających wydarzeń jakimś cudem pozostał na jego głowie, i lekko się jąkając (pewnikiem ze zrozumiałego skrępowania wobec członków najjaśniejszej rodziny), przedstawił się:
- Erast P-piotrowicz Fandorin.
Nic więcej nie dodał, z czego można by wnioskować, że nie piastował żadnego urzędu i był tylko osobą prywatną.
- A o-oto mój kamerdyner albo raczej s-służący, nie wiem, jak prawidłowo określić jego funkcję. Nazywa się Masa, jest Japończykiem. - Fandorin wskazał bitnego handlarza, a ten z kolei nisko się pokłonił i tak już pozostał, zgięty wpół.
Okazało się zatem, że elegancki pan wcale się nie krępuje, tylko po prostu trochę się jąka, że Chińczyk nie jest Chińczykiem, lecz Japończykiem, i w dodatku, że ja z Azjatą jesteśmy - w jakimś tam stopniu - kolegami po fachu.
- A co to za ludzie, Eraście Piotrowiczu? - spytała jej wysokość, pokazując z przestrachem na porywaczy, leżących zupełnie bez ruchu. - Czy są nieprzytomni?
Zanim odpowiedział, brunet podszedł po kolei do każdego z leżących, namacał arterię na szyi i czterokrotnie przecząco pokręcił głową. Ostatnim, którego sprawdzał w ten sposób, był straszny brodacz. Fandorin przewrócił go na plecy i nawet ja, nieznający się na podobnych sprawach, zrozumiałem, że człowiek ten nie żyje - zbyt martwy blask miały jego nieruchome oczy. Ale nasz wybawca pochylił się niżej nad trupem, złapał go dwoma palcami za brodę i nagle mocno pociągnął.
Jej wysokość krzyknęła zaskoczona, a mnie także podobne spoufalenie się ze śmiercią wydało się niewłaściwe. Jednak długa czarna broda łatwo pożegnała się z twarzą i pozostała w ręku Fandorina.
Zobaczyłem, że purpurową twarz nieboszczyka pokrywają dzioby po ospie, a na policzku bieleje rozdwojona blizna.
- To znany warszawski bandyta, niejaki Lech Penderecki o p-przezwisku „Blizna” - oznajmił spokojnie Fandorin, jakby przedstawiał dobrego znajomego, i mrucząc pod nosem, dodał: - A więc to tak...
- Czyżby wszyscy ci ludzie byli martwi? - spytałem nagle i zadrżałem na myśl, w jaką straszną aferę może zostać wplątana najjaśniejsza rodzina.
Jeśli w tej chwili pojawi się tutaj któryś ze spacerowiczów, wybuchnie skandal na cały świat. Próba porwania kuzynki rosyjskiego cara! Czterech zabitych! I do tego jeszcze jakiś warszawski bandyta! Zostanie zbezczeszczona podniosła atmosfera sakramentu koronacji!
- Trzeba ich natychmiast przenieść do karety! - wykrzyknąłem z niezwykłą dla siebie gorączkowością. - Czy pański sługa nie zgodziłby się mi pomóc?
Kiedy z Japończykiem wrzucaliśmy trupy do karety, strasznie się denerwowałem, czy ktoś nas nie zaskoczy przy tym mało zaszczytnym zajęciu. Zresztą cała ta akcja była dla mnie czymś niedopuszczalnym - nie dość, że po twarzy ściekała mi krew z rozbitego czoła i rozbitej wargi, to jeszcze poplamiłem sobie cudzą krwią nową spacerową kamizelę.
Dlatego nie słyszałem, o czym jej wysokość rozmawiała z Fandorinem. Sądząc po rumieńcu na policzkach, chyba znowu dziękowała temu tajemniczemu mężczyźnie za ratunek.
- Gdzie jego wysokość? - spytałem mademoiselle, ledwo odzyskałem oddech. - Teraz można go już tutaj przyprowadzić.
Читать дальше