Jej wysokość opowiadała bratu bajkę - wydaje się, że o Czerwonym Kapturku, gdyż dobiegły mnie słowa: Et elle est allee a travers le foret pour voir sa grand-maman * [I poszła przez las, żeby odwiedzić babcię (fr).]. Michał Gieorgijewicz, bardzo dumny z nowego marynarskiego ubranka, starał się zachowywać jak dorosły i prawie nie figlował, tylko od czasu do czasu zaczynał skakać na jednej nodze i raz rzucił na ziemię swoją błękitną czapeczkę z czerwonym pomponem.
Pomimo chmurnej pogody spotkaliśmy w parku nielicznych spacerowiczów. Jak wyjaśnił mi mój moskiewski pomocnik, w zwyczajne dni park Nieskuczny jest niedostępny dla publiczności, a jego bramy otwarto teraz tylko z okazji uroczystości, a i to ledwie na kilka dni - do dziewiątego maja, kiedy najjaśniejsza para przyjedzie tutaj z pałacu Piotrowskiego. Nic zatem dziwnego, że niektórzy moskwianie zdecydowali się wykorzystać rzadką możliwość pospacerowania wśród pięknej zieleni, nie bacząc na niepogodę.
W połowie drogi do Ermitażu spotkaliśmy eleganckiego pana w średnim wieku. Grzecznie uniósł cylinder, odkrywając przy tym gładko zaczesane czarne włosy i siwe skronie; zanim nas wyminął, z ciekawością, ale, podkreślam, nie łamiąc zasad dobrego tonu, spojrzał na Ksenię Gieorgijewnę. Nie zwróciłbym na tego człowieka najmniejszej uwagi, gdyby jej wysokość nie odwróciła się nagle i nie popatrzyła za nim. To samo uczyniła mademoiselle Declique. Wtedy i ja odważyłem się obejrzeć.
Elegancki pan, machając laseczką, niespiesznie kroczył dalej - w jego figurze zdecydowanie nie było nic takiego, za czym wielka księżna i guwernantka mogłyby się oglądać. Za to z tyłu, w tym samym kierunku co i my, szedł człowiek o rzeczywiście specyficznym wyglądzie: szerokoplecy, przysadzisty, z kosmatą czarną brodą. Sparzyło mnie spojrzenie jego wściekłych, czarnych jak węgiel oczu. Mijając nas, zaczął pogwizdywać jakąś nieznaną mi szansonetkę.
Ta postać wydawała mi się podejrzana i w myśli obiecałem sobie, że aż do powtórnego zamknięcia parku więcej tutaj spacerować nie będziemy. Bo czyż wiadomo, jakiej to, za przeproszeniem, kanalii przyjdzie do głowy urządzić sobie w Nieskucznym promenadę?
Jakby na potwierdzenie mojego niepokoju, naprzeciw nas, wytoczył się zza zakrętu krzywonogi handlarz Chińczyk z naręczem podejrzanych towarów. Widać myślał biedak, że spacerowiczów będzie znacznie więcej, tylko pogoda mu się nie trafiła.
Jego wysokość, zobaczywszy żywego Chińczyka, wyrwał rękę i pędem rzucił się do wąskookiego, niziutkiego mężczyzny.
- Chcę! - krzyknął. - O, to chcę!
I pokazał palcem jadowicie różowy lizak w kształcie pagody.
- Ne montrez pas du doigt !* [Nie pokazuj palcem! (fr.).] - natychmiast wykrzyczała mademoiselle.
A Ksenia Gieorgijewna dogoniła brata, znowu wzięła za rękę i spytała:
- A quoi bon tu veux ce truc ?* [Po co ci to paskudztwo? (fr.).]
- Je veux, c’est tout! * [Chcę i już! (fr.).] - odciął się jego wysokość i wysunął podbródek, okazując znakomitą dla swego wieku wytrwałość, a wytrwałość to doskonały fundament dla rozwoju charakteru.
- Ach, Afanasiju, kup mu - zwróciła się do mnie Ksenia Gieorgijewna. - Teraz się już nie odczepi. A tak, raz liźnie i wyrzuci.
Wielka księżna nie miała własnych pieniędzy i właściwie nie sądzę, aby w ogóle wiedziała, jak one wyglądają i co ile kosztuje. Zresztą, po co jej to?
Spojrzałem na mademoiselle, ponieważ to ona powinna zdecydować. Zmarszczyła nos i wzruszyła ramionami.
Chińczyk, trzeba mu przyznać, nie podejmował żadnych prób narzucenia swojego koszmarnego towaru, tylko wytrzeszczał bezmyślne szparki oczu na jego wysokość. Czasami wśród Chińczyków spotyka się prawdziwych adonisów - o pociągłych twarzach, białej skórze, z szykownymi ruchami - ale ten był prawdziwym potworem. Płaska fizjonomia, bardziej okrągła niż naleśnik, a krótkie włosy sterczały jeżykiem.
- Ej, ty, ile to kosztuje? - wskazałem na pagodę, wyciągając portmonetkę.
- Rubr - odpowiedział impertynencja Azjata. Widać, spojrzawszy na mnie, pojął, że nie będę się z nim targował.
Dałem szantażyście „kanareczka”, chociaż lizak mógł kosztować najwyżej pięć kopiejek, i ruszyliśmy dalej, a jego wysokości, jak się wydawało, niewymyślny smakołyk przypadł do gustu - w każdym razie nie został od razu wyrzucony.
W dalekim końcu bocznej alejki ukazało się ogrodzenie Ermitażu i skręciliśmy w tym kierunku. Pozostało nam do przejścia nie więcej niż sto sążni.
Na gałęzi zakrakała wrona - głośno, przeraźliwie - i podniosłem głowę. Ptaka nie dostrzegłem, jedynie kłaczki szarego nieba pomiędzy ciemnymi liśćmi.
Sądzę teraz, że oddałbym wszystko, aby tylko zatrzymać tę chwilę, ponieważ właśnie ona wyznaczyła przełom w moim życiu: to, co racjonalne, przewidywalne, uporządkowane, zostało gdzieś za mną, a nowy byt składał się tylko z szaleństwa, koszmaru i chaosu.
* * *
Z tyłu dobiegł tupot szybko zbliżających się kroków. Obejrzałem się ze zdziwieniem i niemal jednocześnie otrzymałem niesłychanie silny cios w głowę. Zdążyłem tylko rozpoznać straszną, wykrzywioną wściekłością twarz brodacza i upadłem na ścieżkę, tracąc na sekundę przytomność. Mówię „na sekundę”, ponieważ kiedy oderwałem od ziemi ciężką, jakby ołowianą głowę, brodacz był tylko o kilka kroków dalej. Odciągnął na bok Michała Gieorgijewicza, schwycił jego wysokość za rączkę i zaczął wlec za sobą. Mademoiselle, osłupiała, zastygła na miejscu; ja także byłem niby zamroczony. Podniosłem rękę do czoła, wytarłem coś mokrego, spojrzałem - krew. Nie wiem, czym mnie uderzył, kastetem czy ołowianką, ale drzewa i krzewy dookoła chwiały się jak morskie fale podczas sztormu.
Brodacz gwizdnął po zbójecku i zza zakrętu, tego samego, który dopiero co minęliśmy, wytoczyła się czarna karoca, zaprzężona w parę wronych koni. Woźnica, w szerokiej czarnej pelerynie, z okrzykiem „prrr!” ściągnął wodze, a wtedy ze zwalniającego pojazdu wyskoczyło szybko dwóch mężczyzn, także odzianych na czarno, i pobiegło w naszym kierunku.
To porwanie, nie inaczej - odezwał się we mnie bardzo spokojny głos i drzewa nagle przestały się chwiać. Uniosłem się na czworaki, krzyknąłem do mademoiselle: Emportez le grand-duc!* [Niech pani bierze wielkiego księcia! (fr.).] , i złapałem za kolana brodatego, który akurat zrównał się ze mną.
Nie wypuścił rączki jego wysokości, tak że we trzech upadliśmy na ziemię. Natura nie poskąpiła mi siły, w naszej rodzinie wszyscy jesteśmy krzepcy, a w młodości służyłem jako dworski goniec, co też potężnie wzmacnia muskulaturę, dlatego rękę, w której bandyta trzymał skraj sukienki Kseni Gieorgijewny rozwarłem bez trudu, tyle że korzyści z tego nie było wiele. Oswobodzoną pięścią uderzył mnie prosto w twarz, a jej wysokość nie zdążyła nawet stanąć na nogach - dwaj w czerni byli już obok. Złapali wielką księżnę za łokcie, a następnie biegiem zanieśli do karety. Dobrze, że choć mademoiselle zdążyła uratować Michała Gieorgijewicza - dostrzegłem kątem oka, jak wzięła chłopczyka na ręce i zanurkowała z nim w krzewy.
Przeciwnik okazał się zwinny i silny. Uderzył mnie jeszcze raz, a kiedy próbowałem złapać go za gardło, wsunął rękę za pazuchę i wyciągnął fiński nóż z ząbkowanym ostrzem. Te zęby na ostrzu dostrzegłem tak wyraźnie, jakby znajdowały się tuż przed moimi oczami.
- Ubiję jak psie! - wysapał ten straszny człowiek jakoś tak niezupełnie po rosyjsku i wytrzeszczając przekrwione oczy, wziął zamach.
Читать дальше