- Chcesz coś powiedzieć, Afanasij?
Teraz na mnie spoczęły spojrzenia i wszystkich zgromadzonych tu najwyższych osób, do czego zupełnie nie przywykłem, tak że nie potrafiłem powstrzymać całkowicie drżenia mojego głosu.
- O panu Fandorinie, tym samym, który wczoraj... okazał się świadkiem przestępstwa. - Poradziłem sobie jakoś z tremą i kontynuowałem już bardziej równomiernym głosem: - Dzisiaj rano, kiedy z wiadomego powodu u nas w domu panowało pewne zaniepokojenie, pan Fandorin siedział na tarasie i najspokojniej palił papierosa...
Symeon Aleksandrowicz przerwał mi z rozdrażnieniem:
- Czy naprawdę przypuszczasz, że my i najjaśniejszy pan niezwłocznie powinniśmy się dowiedzieć, jak spędził poranek pan Fandorin?
Natychmiast zamilkłem i skłoniłem się jego wysokości, nie śmiąc kontynuować.
- Milcz, Sem! - krzyknął ostro na młodszego brata Gieorgij Aleksandrowicz.
Symeon Aleksandrowicz ma pewną nieszczęśliwą cechę - nikt go nie lubi. Ani krewni, ani najbliżsi, ani moskwianie, ani nawet własna małżonka. Takiego człowieka trudno pokochać. Mówi się, że nieboszczyk cesarz dlatego powierzył mu stanowisko generała-gubernatora Moskwy, żeby jak najrzadziej go widzieć. A także dlatego, by oddalić z dworu otoczenie jego wysokości, wszystkich tych ładniutkich adiutancików i podmalowanych sekretarzy. Niestety, obyczaje Symeona Aleksandrowicza dla nikogo nie są sekretem - plotkuje o nich całe społeczeństwo. Nawet dzisiaj, ledwie wszedł do przedpokoju (a przybył na samym końcu, nawet po najjaśniejszym panu), jego wysokość z ożywieniem mnie spytał: „A co to za pięknisia spotkałem tam na polanie? Takiego szczuplutkiego, o żółtych włosach?” Z szacunkiem wyjaśniłem wielkiemu księciu, że to z pewnością był Anglik, mister Carr, ale sam przeżyłem wstrząs wewnętrzny - jak można, znając powód, dla którego zwołano nadzwyczajną radę, folgować swoim namiętnościom? Sprawa przecież nawet nie w samych skłonnościach - jego wysokość ma po prostu nadzwyczaj niedobry charakter.
- Mów dalej, Afanasij - polecił Gieorgij Aleksandrowicz. - Słuchamy ciebie wszyscy z uwagą.
Nie mogę nie wspomnieć z szacunkiem o wytrwałości i męstwie mojego pana. Zwykły człowiek, ojciec porwanego dziecka, rzucałby się, krzyczał, rwał włosy z głowy, a jego wysokość ani na chwilę nie stracił kontroli nad sobą, jedynie palił papierosy, jednego za drugim. W takich chwilach szczególnie się czuje, jaka to cześć i niewypowiedzianie wielka odpowiedzialność służyć osobom cesarskiej krwi. To nadzwyczajni ludzie.
- Ośmielam się zameldować - kontynuowałem - że taki spokój ze strony osoby w pełni znającej nieszczęsne wydarzenia wydał mi się dziwny. Podszedłem do pana Fandorina i spytałem, czy udało mu się znaleźć w parku jeszcze jakieś ślady. Odpowiedział: „Druga kareta, która stała blisko polany i którą wywieziono chłopczyka, pojechała w kierunku Wielkiej Kałuskiej. Stróż przy parkowej bramie widział rozpędzony zaprzęg ze szczelnie zasuniętymi storami w oknach”. „Dlaczego więc pan milczy? - zapytałem. - Trzeba to natychmiast zameldować policji!”. A on mi z pewnością siebie odrzekł: „I jaki z tego pożytek? Teraz już nic się nie zdziała”. I dodał...
W tym momencie celowo zrobiłem króciutką pauzę i powtórzyłem słowa Fandorina tak, jak je zapamiętałem:
- „Trzeba czekać na list od Linda”. Właśnie tak: „Trzeba czekać na list od Linda”. Oczywiście nie zrozumiałem, o jakim liście mówi, a ostatniego słowa w ogóle nie pojąłem. Ale teraz dokładnie sobie przypominam, rzekł „Lind”. Potem wezwano mnie do telefonu i rozmowa się skończyła. Jednak z tego wynika, że pan Fandorin wiedział wcześniej o liście i o Lindzie. Pozwolę sobie także zwrócić uwagę najjaśniejszego pana i waszych cesarskich wysokości na tę okoliczność, że wczoraj pan Fandorin pojawił się na miejscu porwania wyraźnie nie bez powodu. Jak na przypadkowego przechodnia działał zbyt zdecydowanie, mówił dziwne rzeczy i rozpoznał szefa napastników. Podał jego nazwisko: Penderecki.
Pułkownik Karnowicz odezwał się ze swojego krzesła:
- Jeśli chodzi o Lecha Pendereckiego, o przezwisku „Blizna” lub „Szrama”, co nieco już wyjaśniłem. To jeden z przywódców przestępczego półświatka Królestwa Polskiego. Rozbójnik, szantażysta, zabójca, ale ostrożny i sprytny - dotąd nie udało się go przyłapać na gorącym uczynku. Wedle pogłosek „Blizna” miał kontakty ze środowiskami kryminalnymi wielu krajów Europy. Trupa wysłaliśmy wagonem chłodnią na identyfikację do Warszawy, ale sądząc po charakterystycznych cechach, to rzeczywiście Penderecki.
- Skąd Fandorin wiedział wszystko o tym osobniku? - spytał w zamyśleniu Kirył Aleksandrowicz.
Symeon Aleksandrowicz uśmiechnął się złośliwie.
- No, to łatwo można wyjaśnić. Należy aresztować Fandorina i porządnie przesłuchać. Wszystko powie. Mój Łasowski umie rozwiązywać języki. Jak wrzaśnie - nawet i mnie robi się nietęgo.
I jego wysokość zaśmiał się, bardzo zadowolony z własnego żartu, ale nikt z obecnych nie podzielił jego radości.
- Wujku Kirze, wujku Semie - rzekł miękko najjaśniejszy pan - wymawiacie nazwisko tego pana Fandorina tak, jakby było wam już znane. Kto to taki?
Za wielkich książąt odpowiedział naczelnik policji dworu. Wyjął z kieszeni jakiś papierek, zaraportował:
- Fandorin, Erast Piotrowicz. Lat czterdzieści. Prawosławny. Rodowy szlachcic. Kawaler... licznych orderów, wszystkich nie da się wymienić. Dymisjonowany radca stanu. Prawie dziesięć lat był urzędnikiem do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, księciu Dołgorukim.
- Mmm... tak, znowu Fandorin - wycedził przeciągle Kirył Aleksandrowicz, patrząc w okno, jakby przypominał sobie jakąś dawną historię. - Ciekawe, gdzie on się podziewał przez te wszystkie lata?
Z tych słów wywnioskowałem, że jego wysokość rzeczywiście zna dymisjonowanego radcę stanu.
Wtem okazało się, że Symeon Aleksandrowicz zna tego pana jeszcze lepiej, przy czym, wydaje się, nie z samej tylko pochlebnej strony.
- Fandorin przez pięć lat nie wściubiał nosa do Moskwy - oznajmił, krzywiąc usta. - Wie, szelma, że u mnie w mieście nie ma dla niego roboty. To, Niki, awanturnik najgorszego rodzaju. Podstępny, cwany, śliski, podejrzanej konduity. Jak mi meldowano, po wyjeździe z Rosji odnosił sukcesy w jakichś ciemnych sprawkach. Zdążył dać się poznać i w Europie, i w Ameryce, a nawet w Azji. Przyznaję, śledzę wędrówki tego pana, ponieważ mam z nim do wyrównania pewien rachunek... Doniesiono mi zatem z godnych zaufania źródeł, że Fandorin upadł tak nisko, że niżej się już nie da: prowadzi śledztwa na zamówienie osób prywatnych i nie krępuje się pobierać wynagrodzenia; jak się wydaje, niemałego. Problem w tym, że wśród jego klientów - to słowo Symeon Aleksandrowicz wymówił ze specjalnym obrzydzeniem - trafiają się rekiny finansjery, a nawet, niestety, zagraniczni władcy. W ciągu pięciu lat Fandorin zyskał określoną sławę, zajmując się tymi paskudztwami. Nie wątpię, że zna wiele brudnych tajemnic, ale w naszej rodzinnej sprawie obejdziemy się bez jego wątpliwych usług. Moja policja pracuje wyśmienicie, a Łasowski wyłowi tego doktora w dwa pacierze.
- Proszę o wybaczenie, wasza wysokość - wtrącił z niewzruszoną miną Karnowicz - ale ochrona interesów rodziny cesarskiej leży w kompetencjach mojego resortu i, śmiem zapewnić, doskonale uporamy się z tym zadaniem bez udziału moskiewskiej policji, a tym bardziej bez pomocy detektywów amatorów. - Pułkownik lekko się uśmiechnął i już całkiem cicho, jakby do siebie, dorzucił: - Też mi się znalazł Sherlock Holmes.
Читать дальше