Erast Piotrowicz znowu zacisnął usta. Wszyscy cierpliwie czekali, aż zapanuje nad sobą - najjaśniejsze osoby są wyrozumiałe dla zwykłych śmiertelników, nieposiadających ich ponadludzkiego opanowania.
- Nie od razu zrozumiałem, dlaczego chłopczyk się nie rusza i nisko opuścił głowę. Dopiero kiedy podszedłem całkiem blisko, zobaczyłem, że wprost w serce wbito mu cieniutki sztylet! Nie w-wierzyłem własnym oczom. Przecież uprzednio, spodziewając się podstępu, dokładnie obejrzałem pomieszczenie w poszukiwaniu zamaskowanego wejścia albo tajnych drzwi i niczego podejrzanego nie zauważyłem. Tylko poniewczasie przypomniałem sobie, jak Lind, przepuszczając mnie przodem, zatrzymał się przy krześle - na sekundę, nie dłużej. Ale jemu wystarczyła i ta sekunda. Co za dokładność ciosu, co za bezlitosne wyrachowanie!
Wydawało mi się, że w głosie Fandorina, oprócz goryczy i wściekłej, niestłumionej przez upływ czasu złości, dźwięczy mimowolny podziw dla sprytu i sprawności szatańskiego doktora.
- Odtąd porzuciłem wszystkie pozostałe s-sprawy, postanawiając do końca rozliczyć się z Lindem. Nie skrywam, największą rolę w tej decyzji odegrały urażona miłość własna i piętno odciśnięte na mojej reputacji przez tę historię. Ale nie tylko samolubność mnie do tego skłoniła... - Fandorin zmarszczył wysokie czoło. - Tego człowieka należy zatrzymać, ponieważ jest rzeczywistym geniuszem zła, obdarzonym wielką fantazją i bezgraniczną ambicją. Czasami wydaje mi się, że postawił sobie za cel zdobyć sławę największego przestępcy wszech czasów, a k-konkurentów na tym polu ma wielu. Czułem, że wcześniej czy później przygotuje jakąś aferę na skalę państwową, lub nawet międzynarodową. I d-dokładnie do tego właśnie doszło...
Znowu zamilkł.
- Siadajcie, Eraście Piotrowiczu - poprosił Kirył Aleksandrowicz, a ja zrozumiałem, że słowa Fandorina wywarły na jego wysokości przychylne wrażenie. Przesłuchanie zamieniło się w rozmowę. - Proszę opowiedzieć, jak pan ścigał doktora Linda.
- Najpierw p-przewróciłem do góry nogami cały Nowy Jork, ale osiągnąłem jedynie tyle, że doktor przeniósł się z Nowego do Starego Świata. Nie będę zamęczał najjaśniejszego pana i waszych wysokości opisem swoich poszukiwań, ale po pół roku udało mi się odkryć siedzibę Linda w Londynie. I zobaczyłem doktora po raz drugi - dokładniej biorąc, jego cień, uciekający przed prześladowcami t-tunelem londyńskiego metra i ostrzeliwujący się z przerażającą celnością. Doktor dwoma wystrzałami położył trupem konstabli ze Scotland Yardu, a trzecią kulą o mało i mnie nie wyprawił na tamten świat. - Fandorin uniósł znad czoła kosmyk czarnych włosów i można było dostrzec bliznę, przecinająca wąską białą linią jego skroń. - Drobiazg, zadrapanie po stycznej, ale na minutę straciłem przytomność, a w tym czasie Lind umknął pościgowi... Stąpałem mu po piętach, przenosząc się z kraju do kraju, i ciągle trochę się spóźniałem. A w Rzymie, jakieś pół roku temu, doktor przepadł jak kamień w wodę. Dopiero przed dwoma tygodniami dowiedziałem się z pewnego źródła, że sławny warszawski bandyta Blizna pochwalił się w wąskim kręgu znajomych, jakoby sam doktor Lind zaprosił go do Moskwy na jakiś wielki skok. Będąc rosyjskim poddanym, Penderecki dobrze znał świat przestępczy Moskwy - i ten z Chitrowki, i ten z Suchariewki. Widać właśnie z tego powodu był potrzebny Lindowi, który nigdy wcześniej nie działał w Rosji. Cały czas łamałem sobie głowę, co w patriarchalnej Moskwie zwróciło uwagę doktora. Teraz to już jasne...
- Wykluczone, zupełnie wykluczone! - rzekł z wściekłością Symeon Aleksandrowicz, zwracając się nie do Fandorina, lecz do najjaśniejszego pana. - Moi z Chitrowki i Suchariewki nigdy nie wzięliby udziału w bandyckim napadzie na cesarską rodzinę! Ukraść, zarżnąć - ile tylko chcecie. Ale ci apasze mają we krwi wierność tronowi! Nieraz kryminaliści pomagali wyłapywać terrorystów. Na przykład teraz, na czas uroczystości koronacyjnych, Łasowski zawarł swego rodzaju dżentelmeńską umowę z prowodyrem złodziei z Chitrowki, niejakim Królem. Policja nie będzie zatrzymywała kieszonkowców, a ci będą w zamian natychmiast donosić o broni i innych podejrzanych przedmiotach, jakie znajdą w kieszeniach publiczności. Król ochoczo przystał na te warunki, oznajmiając, że na swój sposób on też jest samowładcą, a monarchowie powinni sobie wzajemnie pomagać. Nie ręczę, że użył dokładnie takich słów, ale ich sens był właśnie taki.
Ta mowa trochę rozładowała ponury nastrój zebranych, a ośmielony uśmieszkami Symeon Aleksandrowicz dorzucił jeszcze:
- Swoją obietnicę chitrowski monarcha wzmocnił klątwą: „Kundlem będę”. Łasowski twierdzi, że to najbardziej przekonująca z bandyckich klątw.
- Jak, jak? - zainteresował się najjaśniejszy pan. - „Kundlem będę?” Kundel to nierasowy pies, nie tak? Opowiem Alix, spodoba się jej.
- Niki, Sem - powiedział surowo Kirył Aleksandrowicz - niech pan Fandorin dokończy. Posłuchajmy.
- Król to nie jedyny prowodyr na Chitrowce, a już w żadnym w-wypadku nie samodzierżawca. - Choć Erast Piotrowicz odpowiadał na replikę generała-gubernatora, to nie patrzył na niego, tylko na cesarza. - Mówi się nawet, że dni Króla są już policzone, że jeśli nie dziś, to jutro „skreślą” go, czyli zabiją, tak zwane pędy - młodzi, ambitni bandyci, którzy zaczynają narzucać swój styl na Chitrowce i rynku Suchariewskim. Jest banda Raneta, dorabiającego się na nowym przemyśle - handlu opium, jest niejaki Żwir - ten s-specjalizuje się w „mokrej” robocie i wymuszaniu - pojawił się jeszcze niejaki Kikut, w którego bandzie przestrzega się porządku i konspiracji bardziej surowo niż w neapolitańskiej kamorze.
- Kikut? - spytał ze zdziwieniem najjaśniejszy pan. - Jakie dziwne nazwisko.
- Tak. B-barwna postać. Amputowano mu prawą dłoń, a kikut zaślepiono płytką, do której, zależnie od potrzeb, może wkręcić łyżkę, hak czy nóż albo łańcuch z żelazną kulką na końcu. Opowiadają, że to straszna broń, zabija na miejscu. „Pędy”, wasza wysokość, w ogóle nie boją się krwi, nie uznają złodziejskich praw, a Król nie jest dla nich żadnym wodzem. Przypuszczam, że Penderecki był w kontakcie z którymś z nich. Śledziłem Bliznę i jego ludzi od samej Warszawy, ale bardzo ostrożnie, żeby ich nie wystraszyć. Dwukrotnie przychodził na Chitrowkę do knajpy „Zierientuj”, znanej z tego, że nie płaci haraczu Królowi. Wciąż miałem nadzieję, że Blizna naprowadzi mnie na ślad doktora, ale na próżno. W ciągu dziesięciu dni, które warszawiacy spędzili w Moskwie, Penderecki codziennie chodził na pocztę do okienka poste restante, często kręcił się wokół pałacu Aleksandrowskiego i parku Nieskucznego. Przynajmniej czterokrotnie przechodził przez ogrodzenie i penetrował park wokół Ermitażu. Jak teraz rozumiem, szukał dogodnego miejsca na zasadzkę. Wczoraj od południa on i jego bandyci wystawali przy wyjeździe z parku na Wielką Kałuską i obok czekała kareta. O siódmej wyjechał z bramy zaprzęg z herbem wielkoksiążęcym i warszawiacy podążyli za nim. Domyśliłem się, że zbliża się rozwiązanie. My - ja i mój pomocnik - w dwóch fiakrach jechaliśmy ich tropem. Potem z wielkoksiążęcej kolasy wysiadły dwie damy, chłopczyk i mężczyzna w zielonej kamizeli. - Fandorin spojrzał w moją stronę. - Penderecki zdążył przylepić fałszywą brodę, tak że nawet nie poznałem go od razu, kiedy za nimi poszedł. Kareta z pozostałymi bandytami jechała po cichu z tyłu. Wtedy ja z pomocnikiem weszliśmy do parku z drugiej strony i ruszyliśmy na spotkanie spacerującym. Ciągle wypatrywałem, czy nie pojawi się Lind... - Erast Piotrowicz westchnął ze skruchą. - Jak mogłem się tak p-przeliczyć! Do głowy mi nie przyszło, że jest nie jedna karoca, tylko dwie. To oczywiste. Lind przygotował dwie karety, ponieważ planował porwać i chłopaczka, i dziewczynę, a potem przewieźć ich w różne miejsca. Dlatego Blizna złapał tylko wielką księżnę. Dla wielkiego księcia przeznaczono drugą karetę. Z pewnością Lind tam był, co mnie szczególnie doprowadza do wściekłości. Guwernantka niechcący ułatwiła porywaczom robotę, odnosząc dziecko właśnie tam, gdzie s-skrywała się w zasadzce druga grupa. Plan zrealizowali tylko w połowie, ale to niczego nie zmienia. Lind i tak trzyma Rosję za gardło...
Читать дальше