– Nie wszystkie. Nie powiem, gdzie je Kacperscy mają, bo po co mam się wyrażać w obliczu arcydzieła natury. Za wycenę i sprzedaż należy ci się, o ile wiem, dziesięć procent, też pieniądz…
– Żal mi.
– Opanuj się. Mnie też żal komódki po pani de Pompadour. Przodków na rynek nie wypchnę, ale ten zegar z holu…? A jeśli Kacperscy pary z gęby nie puszczą, może Heaston kupi całą posiadłość?
– Chyba już nie. Taki głupi to on nie jest. W dodatku połapie się, że mamy diament, i spróbuje nas wymordować, a co najmniej go rąbnąć. Będziemy go miały na karku bez przerwy…
– Bez przerwy to nie. Jest nas dwie, a on jeden.
– Z przerwami też nie chcę. Czekaj, nie wiem, co zrobić. Pierwsza sprawa: idziemy w ślady przodków czy zastosujemy jakąś odmianę?
Wiedziałam, co ma na myśli. Zanosiło się na powtórzenie historii, każdy kolejny posiadacz diamentu poprzestawał na ukryciu go głęboko i, być może, oglądaniu od czasu do czasu, rezygnując z innych korzyści, byłyśmy na progu takiej samej sztuki. Ukryjemy go i będziemy niekiedy oglądać, upajając się doznaniem estetycznym, dobrowolnie wyrzekając się zysków, które były naszym pierwotnym celem… Dwie idiotki.
– I tak dobrze jeszcze, że nie ciąży na nim żadna klątwa – powiedziałam ponuro. – Mamy swobodę działania, bez obaw, że szlag nas trafi. Co nie przeszkadza, że też nie wiem, co zrobić. Zważywszy, iż chodziło nam o szmal, zastanowiłabym się teraz poważnie, czy nie wydoimy niezbędnych sum ze spadku, bez diamentu. Będziesz mieszkała w zamku?
– Zgłupiałaś?
– No właśnie. Na diabła nam Noirmont?
– A jak nikt nie zechce kupić?
– To niech stoi, przecież go nie podpalimy. Spróbujemy upłynnić zawartość. Zrobimy aukcję.
– A do niego się przyznamy? – spytała Krystyna, wskazując palcem lśniącą bryłę, znów leżącą na środku stolika.
– Chyba trzeba ze względów reklamowych. Dyplomatycznie. I dopiero jak wymyślimy kryjówkę, bo pod szafą u Kacperskich, to raczej nie najlepsze miejsce.
– A gdybyśmy zdecydowały się na sprzedaż, też musi zostać ujawniony. No dobrze. Zaczniemy od Kacperskich, może coś doradzą…
Kolacja ho, ho, rzeczywiście godna podziwu, rozpoczęła się w atmosferze zaciekawienia i emocji. Odczekałyśmy, aż Elżusia zastawi stół i wreszcie sama usiądzie. Dwoje rodziców i troje dzieci wpatrzyło się w nas z wyrazem niecierpliwego oczekiwania.
– Chcecie od początku czy od razu sam koniec? – spytała Krystyna.
Odpowiedzi udzieliło pięć osób równocześnie, każdy innej. Przewagę szybko zyskała Marta, ponieważ kawałek śledzia w oliwie zleciał jej z widelca i pacnął w oko Henia. Widelcem wymachiwała, żądając posłuchu.
– Najpierw sam koniec, bo umrę z ciekawości, a potem po kolei. Słowa bym nie zrozumiała, czekając na rezultaty!
– Sam koniec, proszę bardzo – zgodziłam się z satysfakcją. – Sami rozumiecie, że na razie ma to być tajemnica.
Wyjęłam z kieszeni diament, który uporczywie pozostawał pod moją opieką, i położyłam go na środku stołu, pomiędzy sałatką z pomidorów a krokiecikami z grzybków. Lampa wisiała nad nami, w jej świetle rozjarzył się, jakby zapłonął w nim ogień. Przez jadalnię przeleciało coś w rodzaju zbiorowego zachłyśnięcia.
– Święty Józefie! – jęknęła Elżusia. – Cóż to jest?!
– To ten wasz skarb?! – wykrzyknęła Marta, wstrząśnięta.
– Toście go, znaczy, znalazły – powiedział równocześnie Jędruś znacznie spokojniejszym głosem.
– I niby co to takiego? – spytał podejrzliwie Henio. – Nie diament przecież, chociaż tak wygląda.
– I nie kryształ chyba, bo gdzie kryształowi do skarbu – zauważył Jurek krytycznie.
– A otóż właśnie diament – powiedziała Krystyna z westchnieniem. – Od początku wiedziałyśmy, że chodzi o diament i on jest prawdziwy. Rżnie szkło. I pojęcia nie mamy, co z nim zrobić.
– Można go wziąć do ręki i obejrzeć z bliska? – spytała Marta z szacunkiem.
– Możesz go nawet ugryźć, jakbyś chciała. Najwyżej sobie ząb wyłamiesz.
Zważywszy, że oglądać chcieli wszyscy razem, diament należało potem obetrzeć z majonezu, oliwy i musztardy. Elżusia przyniosła ciepłą wodę w misce i najnowszą ścierkę do naczyń. Porządnie oczyszczony z produktów spożywczych skarb znów spoczął na środku stołu.
– No to teraz mówcie od początku – zażądał Jurek.
Tak długiej kolacji dotychczas chyba w tym domu nie było, o jedenastej wieczorem jeszcze dokładałyśmy szczegóły. Od połowy relacji Jędruś zaczął kiwać głową i kiwał tak już do końca.
– Znaczy, to znaczy, że to było to – rzekł uroczyście. – Wuj Florian przed śmiercią mówił, mętnie dosyć, ale z wielkim naciskiem, że jest rzecz, która do was należy, nie wiadomo, gdzie jest, ale jest, chyba żeby jej nie było. Ale może być, a gdyby się znalazła, do Noirmontów należy i wstyd nawet, że jest w naszej rodzinie, w razie gdyby była. Od śmierci bratowej Antosi nikt nic nie wie, ale jakby co, to przez nią.
– Nie wydaje mi się, żeby ojciec wyjaśniał sprawę bodaj trochę mniej mętnie – zauważył Henio z powątpiewaniem.
– Toteż właśnie…
– Nie szkodzi, my rozumiemy – przerwała żywo Krystyna. – Co niby miała zrobić ta nieszczęsna Antoinette, jak go znalazła po ucieczce narzeczonego? I po zakochaniu się w Marcinie, bo że się zakochała, głowę daję. Rozważałyśmy to. Mogła schować dowód rzeczowy, żeby nie rzucać na niego podejrzenia o zbrodnię, alternatywą jest chęć zostawienia klejnotu dla siebie, ale przyjmujemy pierwszy pogląd. Z grzeczności.
– Jedna Angielka, dwie Francuzki, reszta już same Polki – wyliczyła Marta na palcach. – Popatrzcie, wszystkie kobiety jednakowe, narodowość obojętna. Też bym się nie obraziła, mieć coś takiego dla siebie, i zdaje się, że też bym się wygłupiła dla faceta. Antosia, mam wrażenie, podwójnie, raz dla byłego, raz dla przyszłego.
– Uczuciowa była…- westchnęła rzewnie Elżusia.
– I co zrobicie teraz? – spytał Jurek rzeczowo.
– Dowcip polega na tym, że nie wiemy. Prababcia Karolina wymyśliła, że skoro on jest podwójny, a my jesteśmy bliźniaczki, powinnyśmy go znaleźć i posiadać. Może jakoś wykorzystać. Szczegółowych instrukcji nie udzieliła, bo sama nie była pewna, czy on w ogóle jeszcze istnieje. Mamy cichą nadzieję, że nam coś doradzicie. Przez prawie sto pięćdziesiąt lat rodzina Kacperskich była czystym błogosławieństwem dla Przyleskich i Noirmontów.
– Przez sto trzydzieści trzy – uściśliła Krystyna.
– Dzięki Noirmontom Kacperscy z nędzy wyszli – przypomniał Jędruś surowo. – Do dziś nam jeszcze zostało Florianowe złoto, a że oni wszyscy – wskazał brodą swoich synów i córkę – nie głupie i nie chciwe, to zwykła łaska boska. Słuszne jest, żeby i wam coś zostało. Sprzedać to możecie, ale czy ja wiem…
***
Jako następny w charakterze eksperta i doradcy, wystąpił Paweł.
Zanim jeszcze ruszyłyśmy z powrotem do Warszawy, uzgodniłyśmy sprawę. Z propozycją wyskoczyła Krystyna, oceniająca naszych przyszłych przytomnie i bez złudzeń.
– Idiotyzmem było przyjechać dwoma samochodami – rzekła gniewnie, wchodząc do mojego pokoju, gotowa już do drogi. – W jednym mogłybyśmy teraz naradzać się do upojenia. Nie będziemy przecież jechać równo, wrzeszcząc do siebie przez otwarte okna.
– Szczególnie że deszcz pada – zgodziłam się i usiadłam na łóżku. – No? Masz jakiś pomysł?
Читать дальше