Mari Jungstedt
Umierający Dandys
Anders Knutas 04
Przełożyła Magdalena Landowska
Tytuł oryginału Den Döende Dandyn
Moim bohaterom dnia codziennego,
Cennethowi, Belli i Bassemu
Dwie sekundy. Wystarczyło tak mało, żeby go zmiażdżyć. Położyć kres jego życiu. Zaledwie dwie sekundy.
Nocami krążyły mu po głowie męczące myśli, nie dawały spokoju, od wielu tygodni nie pozwalały spać. Dopiero na granicy dnia i nocy nadchodził w końcu uwalniający sen. Przez kilka godzin mógł odpocząć. Gdy się budził, wracało piekło. Jego własne, przeżywane w samotności inferno, które szalało pod powłoką opanowania. Nie mógł z nikim dzielić tego cierpienia, nie było to możliwe.
To podczas tamtych dwóch sekund spadł prosto na głowę w najczarniejszą z przepaści. Nigdy nie przypuszczał, że prawda może być tak okrutna.
Minęło trochę czasu, zanim zrozumiał, co musi zrobić. Pomału, lecz nieuchronnie wziął górę instynkt. Musi sam temu podołać. Nie było odwrotu, nie było tylnego wyjścia, przez które mógłby się wymknąć i udawać przed światem i sobą samym, że nic się nie stało.
Wszystko zaczęło się, gdy odkrył pewną tajemnicę i nie wiedział, co z nią zrobić. Przez jakiś czas nosił w sobie tę wiadomość. Swędziała, piekła i drażniła jak otwarta rana, która nie chce się zagoić.
Być może pomału wszystko odeszłoby w zapomnienie. Może przekonałby siebie samego, że najlepiej będzie, jeśli to zostawi. Gdyby…
Gdyby ciekawość nie kazała mu szukać dalej, nie zapominać, lecz próbować dowiedzieć się więcej. Nawet jeśli to bolało.
Aż nadszedł katastrofalny dzień, choć wówczas, na początku oczywiście tego nie wiedział. Przynajmniej nie świadomie. Może ciało przeczuwało coś instynktownie. A może nie.
Był w domu sam. Większą część nocy przeleżał, nie mogąc zasnąć, myśląc o tym samym, o czym myślał od tygodni. Gdy usłyszał, jak dzień budził się za oknem, z wielkim wysiłkiem podniósł się z łóżka.
Nie miał apetytu, ledwo wmusił w siebie filiżankę herbaty. Siedział przy stole kuchennym, sam nie wiedząc jak długo, i wpatrywał się w szarą pogodę za oknem i w wieżowce naprzeciwko. W końcu frustracja wyciągnęła go z domu.
Dzień rozpoczął się już na dobre, lecz jak to często bywa w listopadzie, nie zrobiło się tak naprawdę jasno. Na chodnikach leżał brudny śnieg. Ludzie śpieszyli każdy w swoją stronę, brodząc w tej plusze, nie patrząc sobie w oczy. Zimno było wilgotne i przenikliwe, nie pozwalało na leniwe wałęsanie się po mieście.
Zdecydował, że pojedzie jeszcze raz w tamto miejsce, tak bez żadnego powodu. Poszedł za impulsem. Gdyby wiedział, co się wydarzy, nie pojechałby. Ale wszystko było jakby z góry ustalone.
Gdy dotarł na miejsce, mężczyzna właśnie zamykał drzwi. Nie będąc przez niego dostrzeżonym, poszedł za nim na przystanek autobusowy. Autobus przyjechał niemal od razu. Był pełen ludzi, dotknęli się prawie ramionami, gdy cisnęli się w przejściu między siedzeniami.
Przed domem towarowym Nordiska Kompaniet mężczyzna wysiadł i zdecydowanie przedarł się przez tłum ludzi czekających na przystanku. Żwawym krokiem skierował się w stronę centrum miasta, w swoim eleganckim wełnianym płaszczu, z apaszką niedbale przerzuconą przez ramię, paląc papierosa. Nagle skręcił w jedną z bocznych uliczek.
Mężczyzna nigdy wcześniej tędy nie szedł. Puls przyspieszył. Trzymał się z tyłu, w odpowiedniej odległości. Dla pewności szedł drugą stroną ulicy, stamtąd też doskonale go widział.
Nagle go zgubił. Szybko przeszedł przez ulicę. Znalazł tam blaszane drzwi, tak niepozorne, że zlewały się z obskurną fasadą. Dyskretnie rozejrzał się na boki. Mężczyzna musiał zniknąć za tymi drzwiami. Zdecydował się pójść jego śladem. Gdy naciskał klamkę, nie zdawał sobie sprawy, że konsekwencje będą katastrofalne.
W środku było niemal zupełnie ciemno, słaba, czerwona jarzeniówka emitowała niewiele światła. Ściany były pomalowane na czarno. Strome schody ze stopniami ozdobionymi małymi żarówkami prowadziły w dół, do piwnicy. Po chwili wahania zszedł nimi i znalazł się w długim, opustoszałym korytarzu. Był on słabo oświetlony, mógł tylko dostrzec ludzi, którzy poruszali się w ciemności w głębi korytarza.
Był środek dnia, ale tutaj, w piwnicy, nie było tego widać. Świat na zewnątrz nie istniał. Tu panowały inne prawa. Zrozumiał to zaledwie po kilku minutach.
Z pozoru niekończące się korytarze tworzyły skomplikowany labirynt. Cienie postaci pojawiały się i znikały, nie mógł dojrzeć twarzy mężczyzny, którego śledził. Wysilał się, żeby nie chłonąć umysłem tego, co widział, próbował się bronić. Wrażenia natarczywie domagały się jego uwagi, wciskały się do głowy.
Zgubił się i znalazł przed jakimiś drzwiami. Przed tymi przeklętymi drzwiami. Gdyby tylko wówczas ich nie otworzył.
Zrozumienie tego, co się działo w środku, zajęło mu dwie sekundy.
Ten widok miał zniszczyć mu życie.
W powietrzu od samego rana wisiał niepokój.
Egon Wallin spał źle i przez całą noc wiercił się w łóżku. Domek szeregowy leżał nad brzegiem morza, zaraz za murami obronnymi Visby. Egon spędził wiele bezsennych godzin, gapił się w ciemność i słuchał dochodzących zza okna odgłosów wzburzonego morza.
Bezsenność spowodowana była czymś innym niż pogodą. Po tym weekendzie jego uporządkowane życie mało zostać wywrócone do góry nogami, a on był jedynym, który o tym wiedział. Decyzja dojrzewała podczas ostatniego półrocza i teraz nie było już odwrotu. Jego małżeństwo z dwudziestoletnim stażem miało zakończyć się w poniedziałek.
Nic dziwnego, że nie mógł zasnąć. Jego żona Monika leżała odwrócona do niego plecami, zawinięta w kołdrę. Ani jego bezsenność, ani niepogoda nie wydawały się jej obchodzić. Spała, oddychając głęboko i spokojnie.
Gdy elektroniczny zegar wyświetlił piętnaście po piątej, poddał się i wstał z łóżka.
Wymknął się z sypialni i zamknął za sobą drzwi. Twarz, która powitała go w łazienkowym lustrze, była niewyspana i miała pod oczami wyraźne cienie, widać to było mimo przyciemnionego światła. Długo stał pod prysznicem.
W kuchni nastawił kawę, syczenie ekspresu mieszało się z wyciem wiatru nad dachem domu.
Sztorm świetnie pasował do jego stanu uczuciowego, tak samo niespokojnego i chaotycznego. Po dwudziestu pięciu latach pracy jako właściciel galerii sztuki, mając stabilne małżeństwo, dwoje dorosłych dzieci i spoczywającą na mocnych podstawach egzystencję, miał nagle drastycznie zmienić bieg swojego życia. Nie wiedział, jak się to wszystko skończy.
Ta nieodwołalna decyzja dojrzewała od dłuższego czasu. Zmiany, jakie się w nim dokonały podczas ostatniego roku, były ekscytujące, choć czasem wydawały mu się zbyt śmiałe. Nie poznawał sam siebie, a jednocześnie był bliżej swojego ja niż kiedykolwiek. Uczucia szalały w nim jak u nastolatka, jakby obudził się z kilkudziesięcioletniego odrętwienia. Nowe strony, które odkrył w sobie samym, pociągały i przerażały.
Na zewnątrz nic nie okazywał, starał się wydawać niewzruszony. Monika nic nie wiedziała o jego planach, na pewno będzie to dla niej szok. Nie żeby go to obchodziło. Małżeństwo od dawna było martwe. Wiedział, czego chciał. Nic więcej nie miało znaczenia.
Читать дальше