W sobotę Erik chciał być wypoczęty. Program był napięty. Miał zacząć dzień od odwiedzenia miejsca, które kochał najbardziej ze wszystkich i w którym nie był od wielu lat.
Zaraz po śniadaniu wskoczył w samochód i udał się w drogę. Dzień był pochmurny, w prognozie pogody zapowiadali nadchodzące opady śniegu. Nie miał jednak daleko. Cel jego wyprawy leżał pięć kilometrów na północ od Visby.
Gdy miał skręcać przy znaku, na którym widniał napis: Muramaris, zobaczył wyjeżdżający stamtąd samochód. Zdziwiło go to. Czego ktoś tam mógł szukać zimą?
Parking na wzniesieniu przy drodze przeznaczony był dla odwiedzających, choć teraz, w lutym stał opustoszały. Gdy wyszedł z samochodu, stanął na żwirowej drodze, z twarzą zwróconą ku morzu, które stąd można było ledwo wyczuć. W oddali na dole fale przybijały i odbijały się od brzegu tak samo mechanicznie jak lata, które przychodziły i odchodziły.
Po obu stronach drogi gęsto rosły drzewa, wysokie i powykrzywiane, wyraźnie naznaczone silnymi jesiennymi sztormami. W pobliżu nie było żadnych innych domów.
Podczas spaceru w dół zbocza jego oczy wypełniły się łzami. Ostatni raz był tu tak dawno temu. Dookoła niego szeptały korony drzew, żwir trzeszczał mu pod stopami. Był sam i właśnie tego chciał. To był święty moment.
Gdy dom wynurzył się zza zakrętu, zaczął padać śnieg. Płatki pomału spadały z nieba i delikatnie osiadały mu na głowie.
Zatrzymał się i przyglądał posiadłości leżącej u stóp zbocza, zniszczonemu budynkowi mieszkalnemu, domkowi ogrodnika i w oddali czerwonemu domkowi letniskowemu, który miał swoją szczególną historię.
Kontrast był wielki w porównaniu z ostatnim razem, kiedy tutaj był. Wówczas był środek lata i zatrzymali się w Muramaris na dwa miesiące, tak samo jak przed ponad stu laty goszczący tu artysta i jego największa miłość.
Erik rozkoszował się każdą sekundą, spaniem w tym samym pokoju co on, znajdowaniem się pod tym samym dachem, jedzeniem śniadania w kuchni, w której on siedział. Stara żelazna kuchenka nie została wymieniona od tamtego czasu. Ściany skrywały historie, które mógł sobie tylko wyobrazić.
Teraz widział dom artysty, Muramaris, w całej okazałości. Nazwa oznaczała „nadmorską siedzibę”. Ten czworokątny budynek w kolorze piasku był zbudowany z wapienia i miał dwa piętra. Jego architektura była interesującą mieszanką włoskiej renesansowej willi z loggią skierowaną ku morzu i tradycyjnego gotlandzkiego domostwa. Duże okna z białymi szczeblinami wychodziły na wszystkie strony: w stronę lasu, wody i surowego barokowego ogrodu na tyłach domu, ozdobionego rzeźbami, fontannami, ścieżkami wysypanymi kamieniami i równiutkimi rabatkami.
Mężczyzna, który miał tak wielki wpływ na jego życie, często był tu w odwiedzinach, spędzał tutaj słoneczne tygodnie letnie, kąpał się w morzu, spacerował wzdłuż plaży, malował i obcował z kontrowersyjną parą artystów, która na początku ubiegłego stulecia wybudowała na tym płaskowyżu dom swoich marzeń.
Mimo iż minęło wiele lat, wyraźnie wyczuwało się jego obecność.
Z pewnym trudem otworzył zieloną drewnianą furtkę, która z przeciągłym skrzypieniem niechętnie ruszyła się z miejsca. Obszedł dom i znalazł się na jego tyłach. Posiadłość stała opustoszała przez wiele lat, zanim przejął ją nowy właściciel, co było widać. Tynk odpadał, murek dookoła działki zawalił się w wielu miejscach, a w ogrodzie brakowało wielu rzeźb. Ta niegdyś tak dumna budowla krzyczała o remont.
Szedł pomału po wysypanej kamieniami ścieżce między zadbanymi grządkami. Usiadł na ławce przy oczku wodnym pośrodku ogrodu. Była wilgotna i zimna, ale to w ogóle go nie obchodziło, podobnie jak to, że śnieg zaczynał padać coraz mocniej. Wzrok miał utkwiony w jednym bardzo szczególnym oknie. Było to okno pokoju gościnnego, leżącego na parterze, obok kuchni. Tam powstał jeden z najbardziej owianych legendą obrazów w historii szwedzkiego malarstwa. Tak przynajmniej głosiła wieść i nie było powodów, aby w to wątpić. Malarz pracował nad tym wielkim obrazem olejnym w tym samym czasie, w którym założył ogród w Muramaris. W Europie szalała pierwsza wojna światowa – był 1918 rok.
To wówczas Nils Dardel malował „Umierającego dandysa”. Wyszeptał te słowa, siedząc na ławce w ogrodzie.
Umierający dandys – zupełnie tak jak on sam.
Po udanym wernisażu cała paczka z galerii świętowała na wystawnej kolacji w restauracji Donners Brunn w centrum Visby. Mattis Kalvalis siedział w środku i wyglądało na to, że znajdowanie się w centrum uwagi sprawiało mu wielką przyjemność. Nastrój przy stole był radosny i odświętny. Egon Wallin uważał, że wieczór był szczęśliwym zakończeniem jego starego życia. Siedzieli przy najlepszym stole w tej wspaniałej piwnicy restauracji, przy blasku świec, nad dobrze przyrządzonym i ładnie podanym jedzeniem.
Wzniósł jeszcze jeden toast i wszyscy owacją powitali nową gwiazdę wschodzącą na niebie artystów. Jeszcze dobrze nie przebrzmiały ich okrzyki, a w restauracji pojawiło się dwóch nowych gości: Sixten Dahl w towarzystwie młodszego mężczyzny, którego Egon nigdy wcześniej nie widział.
Grzecznie pozdrowili wszystkich, przechodząc obok ich stołu, a Sixten ponownie pochwalił wernisaż, rzucając jednocześnie znaczące spojrzenie artyście. Co on u diabła znowu knuł? Na szczęście usiedli przy stole w drugim końcu sali, tak że Egon był do nich zwrócony plecami.
Gdy później Egon poszedł do toalety, odkrył, że Mattis Kalvalis stał z Sixtenem Dahlem w restauracyjnej palarni. Byli tam sami, głęboko pogrążeni w czymś, co wyglądało na poważną rozmowę. Zagotował się ze złości. Otworzył szklane drzwi.
– Co ty wyprawiasz? – zdenerwowany powiedział po szwedzku do Sixtena.
– O co ci chodzi, Egon? – spytał konkurent z udawanym zdziwieniem. – Palimy, jesteśmy w palarni.
– Nie próbuj żadnych sztuczek. Ja i Mattis mamy umowę.
– Ach tak, tak mówisz? Słyszałem, że nie jest podpisana – powiedział Sixten, zgasił papierosa i nonszalancko przeszedł koło niego, wychodząc z palami.
Mattis Kalvalis nie zrozumiał naturalnie nic z tego, co zostało powiedziane. Wyglądał jednak na dość zakłopotanego. Egon postanowił nie robić z tego wydarzenia wielkiej sprawy. Zwrócił się w stronę Kalvalisa.
– We have a deal, don’t we? [3]
- Of course we do [4] .
Było po jedenastej, gdy on i jego żona w końcu wrócili do domu. Monika poszła od razu się położyć. On powiedział, że na razie nie chce jeszcze spać, że musi przetrawić wrażenia minionego dnia. Nalał sobie kieliszek koniaku i usiadł w salonie.
Teraz musiał tylko czekać. Zastanawiał się przez chwilę nad incydentem w Donners Brunn, ale szybko się uspokoił. Oczywiście, że Sixten próbował. Ale kontrakt z Mattisem Kalvalisem będzie podpisany już jutro. Umówili się na spotkanie w galerii.
Poza tym wernisaż odniósł sukces. Był pewien, że przytrzyma przy sobie Kalvalisa.
Wziął duży łyk koniaku. Minuty mijały. Próbował się uspokoić i nałożyć cugle na swoją niecierpliwość. Jeśli Monika będzie trzymać się swojej rutyny, spędzi jakieś dziesięć minut w łazience, potem położy się do łóżka i przeczyta kilka stron książki, a następnie wyłączy światło i zaśnie. To oznaczało, że musi poczekać około dwudziestu minut, zanim będzie mógł opuścić dom i pójść do hotelu. Recepcja była zamknięta w nocy, nie ryzykował więc, że ktoś mógłby go rozpoznać.
Читать дальше