Zastanawiał się, co spowodowało ów wybuch złośliwości względem nieszkodliwej i głupawej Grace Willison. Nic po raz pierwszy już po śmierci Holroyda zauważył, że przemawia głosem zmarłego. Zainteresowało go to zjawisko. Sprawiło, że ponownie rozmyślał nad tamtym cudzym życiem, przerwanym tak przedwcześnie i bezceremonialnie. Gdy przewodniczył różnym komitetom, zauważył, że ich członkowie odgrywali swoje role, tak jakby je z góry ustalono. Jastrząb; gołąbek; konformista; stateczny urzędnik na stanowisku; zręczny lawirant. Jak szybko – pod nieobecność jednego z aktorów – jakiś kolega zmieniał własne poglądy, a nawet subtelnie przekształcał głos i maniery, by wypełnić powstałą lukę. Zatem i on najwidoczniej przybierał cechy Holroyda. Myśl ta rodziła ironię, acz nie pozbawioną pewnej satysfakcji. Czemu nie? Któż w Folwarku Toynton lepiej nadawał się do tej roli nieokrzesanego nonkonformisty?
Kiedyś był jednym z najmłodszych podsekretarzy stanu w historii. Wszyscy mówili, że w przyszłości zostanie dyrektorem departamentu. On też widział się w tej roli. Potem jednak przyszła choroba: najpierw łagodnie dotknęła nerwów i mięśni, później zniszczyła podstawę jego wiary w siebie, zburzyła wszystkie nakreślone przez niego plany. Sesje, podczas których dyktował polecenia osobistemu sekretarzowi, stały się jedną wielką udręką, starał się więc ich unikać. Każda rozmowa telefoniczna niemal przerastała jego siły; już pierwszy, natrętny i niespokojny, wysoki dźwięk dzwonka wystarczał, by jego ręka zaczynała drżeć. Zebrania, które dawniej tak lubił i którym przewodniczył spokojnie i kompetentnie, stanowiły teraz pole zmagań między umysłem i nieposłusznym ciałem. Stracił pewność tam, gdzie posiadał jej najwięcej.
Nie był osamotniony w nieszczęściu. Widział jak inni, niektórzy nawet w jego departamencie, wymagali pomocy, gdy wychodzili ze swych groteskowo zaprojektowanych samochodów inwalidzkich dostosowanych do foteli na kółkach. Wiedział, że akceptowali niższe stanowiska i łatwiejszą pracę, przenosząc się do działów, które mogły sobie pozwolić na takiego pasażera. Departament zrównoważyłby wymogi praktyczności i interesu publicznego z odpowiednią wyrozumiałością i dużą dozą współczucia. Trzymano by go jeszcze długo, chociaż byłby całkiem bezużyteczny. Może by nawet i umarł, podobnie jak inni, w codziennym kieracie, zmniejszonym i przystosowanym do jego słabszych ramion, niemniej jednak w kieracie. Przyznawał nawet, że wymagałoby to pewnej odwagi. Lecz on się w tym nie widział.
Podjął decyzję podczas zebrania z członkami innego departamentu. Przewodniczył dyskusji. Jeszcze teraz myślał o tym ze wstydem i przerażeniem. Znowu zobaczył własny obraz: przebiera bezradnie stopami, laska wystukuje po podłodze wzór tatuażu, on zaś usiłuje postąpić choćby krok w kierunku swego fotela; wraz, ze słowami przywitania opryskuje śliną dokumenty sąsiada. Krąg oczu wokół stołu, zwierzęcych oczu: uważnych, drapieżnych, zakłopotanych, oczu, które nie ośmieliły się spotkać jego wzroku. Oprócz jednej osoby, młodego kierownika z Ministerstwa Finansów. Ten spoglądał z uwagą na przewodniczącego, i to nie z litością, ale wręcz z naukowym zainteresowaniem, które malowało się na jego twarzy. Badał na przyszły użytek jeszcze jedno objawienie ludzkiego zachowania w chwilach stresu. Wreszcie słowa wydobyły się z ust Henry'ego. Jakoś przebrnął przez posiedzenie. Lecz dla niego oznaczało ono koniec.
Usłyszał o Folwarku Toynton w sposób, w jaki z reguły słyszy się o takich miejscach, dzięki koledze, którego żona co kwartał otrzymywała biuletyn Domu i finansowała w pewnej mierze jego utrzymanie. To wydało mu się właściwym rozwiązaniem. Był kawalerem bezrodziny. Nie mógł się łudzić, że będzie w stanie sam się sobą opiekować, a renta inwalidzka nie pozwoliłaby mu zatrudnić na stałe pielęgniarki. Poza tym chciał wynieść się z Londynu. Skoro nie odniósł sukcesu, odejdzie zupełnie, stoczy się w zapomnienie, z dala od wymuszonego współczucia kolegów, od hałasu i stęchłego powietrza, zagrożeń i niewygód świata zorganizowanego jedynie dla zdrowych i pełnosprawnych. Napisze książkę o podejmowaniu rządowych decyzji. Chciał ją pisać na emeryturze, przypomni sobie grekę, ponownie przeczyta wszystkie dzieła Hardy'ego. Jeśli nie dane mu było uprawiać własnego zawodu, mógł przynajmniej przymknąć oczy na fakt, że i inni nie uprawiali własnych.
Przez pierwsze sześć miesięcy wszystko szło w miarę dobrze. Były oczywiście ujemne strony, których – ku swemu zdziwieniu nie oczekiwał i nie przewidywał; niewyszukane skromne posiłki; przymus przebywania z nie lubianymi ludźmi; opóźnienia w dostawach książek i wina; brak inteligentnych rozmów; egoizm pacjentów, ich głębokie zainteresowanie symptomami chorób i funkcjami ciała; niezwykła dziecinada i udawana jowialność zinstytucjonalizowanego życia. Jednak od biedy można to było znieść i Henry nie chciał się przyznać do porażki, ponieważ wszystkie inne możliwości wyglądały jeszcze gorzej. Potem zaś przyjechał Peter.
Przybył do Folwarku Toynton ponad rok temu. Był ofiarą polio, siedemnastoletni jedynak, syn wdowy po kontrahencie budowlanym z przemysłowego regionu Midlands. Matka odbyła trzy wizyty wstępne i przeprowadziła natrętną, zbyteczną inspekcję, kalkulując, czy stać ją będzie na skorzystanie z wolnego miejsca. Henry podejrzewał, że przerażona samotnością i nieprzyjemnym statusem wczesnych miesięcy wdowieństwa już szukała drugiego męża i zrozumiała, że siedemnastoletni syn przykuty do wózka inwalidzkiego odstraszał ewentualnych kandydatów, nawet jeśli na szali położyłoby się pieniądze jej zmarłego męża i desperackie potrzeby seksualne kobiety w średnim wieku. Słuchając całego steku jej intymnych zwierzeń, Henry zrozumiał po raz kolejny, że niepełnosprawnych uważa się za zupełnie inny gatunek ludzi. Nie stanowią oni zagrożenia ani seksualnego, ani jakiegokolwiek innego, nie są konkurencją dla zdrowych. Jako powiernicy mają zaletę zwierząt; można przed nimi bez żenady wyznać niemal wszystko.
Dolores Bonnington nie kryła zadowolenia z oględzin miejsca i Peter przyjechał do folwarku. Na początku chłopiec nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Stopniowo jednak uwidoczniły się zalety młodego umysłu. Dawniej Peter przebywał w domu pod opieką pielęgniarek środowiskowych, a kiedy pozwalał mu na to stan zdrowia, dowożono go do miejscowej szkoły. Czuł się tam źle. Nikt nie odkrył jego inteligencji, a matka w ogóle go nie doceniała. Henry Carwardine wręcz wątpił, czy byłaby do tego zdolna. Jednak szkoła powinna odkryć jego zdolności. Nawet jeśli jest za mało nauczycieli, a zbyt dużo dzieci w klasie, co jest nieuniknione w dzielnicowej, wielkomiejskiej szkole, ktoś z personelu w tej przeludnionej i niezdyscyplinowanej menażerii – myślał z gniewem Henry – powinien był rozpoznać w nim przyszłego naukowca. To właśnie Henry wpadł na pomysł, by jakoś pomóc Peterowi nadrobić braki w edukacji; tak żeby kiedyś mógł dostać się na uniwersytet i sam sobie zapewnić utrzymanie.
Ku zdumieniu Henry'ego, przygotowanie Petera do końcowych egzaminów zaowocowało wspólnym celem i poczuciem jedności w małej społeczności Folwarku Toynton. Żaden z, eksperymentów Wilfreda nigdy tego nie pozwolił osiągnąć, Pomagał nawet Victor Holroyd.
– Zdaje się, że chłopak nie jest głupi. Oczywiście nie ma prawie żadnego wykształcenia. Biedni nauczyciele chyba za wiele czasu spędzali na objaśnianiu dzieciom stosunków między rasami, uczeniu ich technik seksualnych i innych nowoczesnych przedmiotów wprowadzonych do programu. Poza tym musieli uważać, żeby ci mali barbarzyńcy nie roznieśli im szkoły na strzępy. Dlatego nie znaleźli czasu dla człowieka inteligentnego.
Читать дальше