,,Niezdrowe zainteresowania; nienaturalne uczucia; zbyt wielkie stresy dla chłopca; obciążenie umysłowe i psychologiczne."
Prawie nikt z Folwarku Toynton nie rozmawiał z nim o przeniesieniu Petera. Nie zbrukano jego cierpień. Grace Willison powiedziała jedynie, kurcząc się pod wrogim spojrzeniem Henry'ego:
– Wszyscy będziemy za nim tęsknić, ale własna matka… to przecież naturalne, że chciałaby go mieć blisko siebie.
– Oczywiście. Jak najbardziej należy chylić czoło przed świętymi prawami macierzyństwa.
W ciągu tygodnia pozornie zapomnieli o Peterze i powrócili do zwykłych zajęć. Postąpili jak dzieci, które odrzucają nowe i nie chciane zabawki bożonarodzeniowe. Holroyd rozmontował swoją aparaturę i spakował ją do pudeł.
– Mój drogi Henry, niechże to będzie dla ciebie nuuczką. Nie okazuj zaufania ładnym chłopcom. Przecież nie możemy sądzić, że siłą zaciągnięto go do nowego domu.
– Mogło tak być.
– Dajże spokój! Chłopak jest prawie pełnoletni, inteligentny i potrafi mówić. Umie też posługiwać się piórem. Trzeba przyznać, że nasze towarzystwo było mniej pociągające, niż, nam się wydawało. Peter łatwo się godzi z rzeczywistością, Nic oponował, gdy go wepchnięto tutaj i wątpię, by protestował, gdy go od nas zabrano.
Pod wpływem impulsu Henry złapał za ramię ojcu Baddeleya, gdy ten przechodził obok niego.
– Czy ojciec także się przyczynił do tego triumfu moralności i matczynej miłości? – zapytał.
Ojciec Baddeley potrząsnął przecząco głową, lecz, tak nieznacznie, iż można było przeoczyć ten gest. Wyglądało na to, że chce się odezwać, ale tylko uścisnął rękę Henry'ego i odszedł chociaż raz zakłopotany, bez słów pociechy. Lecz Henry poczuł przypływ gniewu i niechęci w stosunku do Michaela, silniejszy niż wobec kogokolwiek w Folwarku Toynton. Michaci przecież władał nogumi i głosem, a gniew nie zmienił go w mamroczącego, śliniącego się bufona. Michael mógł się przeciwstawić tym potwornym knowaniomi, gdyby nie był taki uległy, gdyby tak się nie bał i nie brzydził sprawami ciała. Przecież jedynym zadaniem Michaela w Folwarku Toynton było kultywowanie miłości.
Nie przyszedł żaden list. Henry poniżył się do tego stopnia, że przekupił Philby'ego, by ten wybierał pocztę. Jego obłęd osiągnął stan, w którym uwierzył, iż Wilfred może przechwytywać korespondencję. Sam też nie napisał listu. Podczas bezsennych nocy bezustannie rozważał, czy powinien napisać czy nie. Lecz niecałe sześć tygodni później pani Bonnington napisała do Wilfreda, że Peter zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Henry wiedział, iż mogło to nastąpić wszędzie i w każdej chwili. Wcale nie musiało to oznaczać, że opieka medyczna i pielęgniarska w nowym domu była gorsza niż w Folwarku Toynton. Życiu Petera zawsze groziło szczególne niebezpieczeństwo. Lecz w głębi duszy Henry wierzył, że uchroniłby Petera przed zagrożeniami. Wilfred przyczyniając się do przeniesienia chłopca z Folwarku Toynton – zabił go.
Tymczasem morderca Petera spokojnie wrócił do własnych spraw: nadal rozdawał swoje pobłażliwe krzywe uśmiechy, ceremonialnie owijał się fałdami habitu, by nie skazić się ludzkimi emocjami, oglądał dobrodusznie niepełnosprawne obiekty swego miłosierdzia. Henry odnosił wrażenie, że Wilfred się go bał. Rzadko teraz rozmawiali ze sobą. Z natury samotnik, po śmierci Petera Henry jeszcze bardziej zgorzkniał. Jeśli nie liczyć posiłków, większość czasu spędzał w swoim pokoju, spoglądając na bezludny cypel, nie czytał i nie pracował, ogarnięty głęboką melancholią. Wiedział, że raczej nienawidzi, niż czuje nienawiść. Miłość, radość, gniew, a nawet smutek były uczuciami zbyt potężnymi jak na jego skurczoną osobowość. Mógł się zadowolić jedynie ich bladymi cieniami. Lecz nienawiść była jak gorączka utajona gdzieś we krwi; czasami potrafiła wybuchnąć płomieniem przerażającego szału. Kiedyś, gdy był właśnie w takim stanie, Holroyd szepnął mu coś do ucha. Podjechał swoim fotelem przez patio i zbliżył się do Henry'ego. Usta Holroyda, różowe i wycięte jak u dziewczyny, kształtna ropiejąca rana w ciężkiej błękitnej szczęce, sfałdowały się, by trysnąć jadem. Kwaśny oddech uderzył w nozdrza Henry'ego.
– Usłyszałem coś ciekawego o naszym drogim Wilfredzie. Powiem ci wszystko w swoim czasie, ale musisz mi wybaczyć, jeśli jeszcze troszkę nacieszę się tą wiadomością w samotności. Nadejdzie odpowiedni moment na ujawnienie prawdy. Zawsze jednak należy dążyć do uzyskania maksymalnego efektu dramatycznego. – Oto do czego poniżyli się z powodu nienawiści i nudy, pomyślał Henry, dwaj uczniacy szepczący pomiędzy sobą o sekretach, planujący swe mierne strategie zemsty i zdrady.
Wyjrzał przez wysokie, zakończone łukiem okno wychodzące na zachód, w kierunku wznoszącego się zbocza cypla. Zapadał zmrok. Gdzieś w oddali niespokojny przypływ szorował po skałach, na których nie został choćby ślad krwi Holroyda. Nawet najmniejsza niteczka poszarpanego ubrania nie została na skałach, by umożliwić kaczenicy przyczepienie się do podłoża. Martwe ręce Holroyda, jak pływające wodorosty, poruszały się ospale wraz z falą przypływu, a oczy wypełnione piaskiem zwracały do góry, ku krążącym mewom. Jak brzmiały słowa tego wiersza Walta Whitmana, który Holroyd odczytał wieczorem przy kolacji tuż przed śmiercią:
Nadejdź więc, mocna zbawicielko,
Jako że ich zabrałaś, ja radośnie opiewam umarłych,
Zatracony w miłosnych objęciach twego oceanu,
Zalewany powodzią twej radości, o śmierci,
Noc taka cicha pod kopułą gwiazd,
Brzeg oceanu i chrapliwe fale, ja ich szepty znam,
I dusza, która się ku tobie zwraca, o potężna śmierci
ukryta zu woalką,
I ciało wdzięcznie do ciebie przytulone.
Dlaczego ten właśnie wiersz, z jego przesłaniem melancholijnej rezygnacji, z jednej strony tak obcy walecznemu duchowi Holroyda, a z drugiej tak proroczy i odpowiedni? Czyżby chciał im powiedzieć w ten sposób, choćby podświadomie, że wie, co się musi zdarzyć i akceptuje to, zgadza się? Peter i Holroyd. Holroyd i Baddeley. A teraz ten policjant, przyjaciel Baddeleya, który wynurzył się z mroków przeszłości. Dlaczego, w jakim celu? Może się czegoś dowie, gdy po kolacji będą razem pili u Juliusa. Lecz oczywiście Dalgliesh też może coś usłyszeć. “Nie sposób z oblicza dociec usposobień duszy", twierdził Dunkan w “Makbecie", lecz, nie miał racji. Możnu to zrobić, a w dodatku komendant policji metropolitalnej będzie w tym lepszy niż wielu innych. Jeśli w tym celu przybył, kto wie, czy nie zechce przystąpić do działań po kolacji. Tego wieczora on. Henry, zje kolację u siebie w pokoju. Jeżeli wezwie Philby'ego, ten, choć niechętnie, przyniesie mu tacę i postawi bezceremonialnie na stoliku. Wprawdzie nie można było kupić uprzejmości Philby'ego, ale – pomyślał z ponurą satysfakcją – poza tym można kupić niemal wszystko.
“Ciało jest więzieniem moim, a ja będę na tyle posłuszny Prawu, że nie wyrwę się z tegoż więzienia; nie przyspieszę swej śmierci głodówką i cielesnym umartwieniem. Lecz gdyby więzienie to trawiły ciągłe gorączki lub pustoszyły ciągłe wapory, czy ktoś z ludzi mógłby aż tak kochać grunt, na którym stoi owo więzienie, że wolałby raczej zostać na miejscu, niż pójść do domu swego?"
Dalgliesh pomyślał, że to nie tyle John Donne nie pasuje do duszonej baraniny, ile baranina do wina domowej roboty. Same w sobie i jadło, i napitek były godziwe. Baranina, uduszona z cebulką, ziemniaczkami i marchewką oraz przyprawiona ziołami okazała się nadspodziewanie dobra, nawet jeśli była trochę za tłusta. Wino z jagód czarnego bzu kojarzyło mu się rzewnie z czasami, gdy wraz z ojcem odwiedzał chorych, lecz gościnnych parafian. Jednak mięso wraz z tym winem smakowało okropnie. Sięgnął po karafkę z wodą.
Читать дальше