Ktoś podpalił dwa przystanki autobusowe na osiedlu C i Lizzi zdążyła zebrać i przekazać materiały do redakcji, zaledwie strażacy zakończyli akcję. Arieli był zadowolony. Zmęczony tłumaczeniami Lizzi, która zasłaniała się zawsze niesprawnością swojego pagera, postanowił nagrodzić ją japońskim telefonem komórkowym i pagerem, który był ostatnim krzykiem mody: piszczał i zapisywał wiadomości, zapamiętywał i przypominał, tańczył kozaka i przyrządzał koktajle. Jeżeli, nie daj Boże, go nie usłyszała, wyświetlał informację na małym ekraniku. Od tej chwili Lizzi Badihi nie będzie mogła powiedzieć „nie słyszałam”. Informacja o pożarze pojawiła się w wiadomościach radiowych, co częściowo osłabiło zadowolenie Arielego. Postanowił jednak, być może powodowany względami dydaktycznymi, że zamieści materiał Lizzi w krajowym wydaniu „Czasu”. Mała informacja, mała premia – nie od razu podbijamy świat.
Lizzi wchodziła ciężko po schodach, stopień za stopniem, tęskniąc do gorącej kąpieli. Już teraz zaczynała się złościć na zdradzieckie krany. Na osiedlu C pojawiła się praktycznie razem ze strażakami. Razem z nimi też przeklinała wariata, który podpalił przystanki, i zimowe niebo, które akurat dzisiaj nie dało ani kropli deszczu. Brodziła w kałużach czarnej wody, wędrując między brygadą strażaków, kierowcą autobusu a kobietą, która widziała – a może i nie – podpalacza. Był ortodoksyjnym Żydem, Arabem albo wariatem, albo kombinacją wszystkich trzech. Rozmawiała też z Eliezerem Hawojnikiem, przypadkowym przechodniem, który cudem ocalał. Wyglądało na to, że ów Hawojnik za każdym razem był cudem ocalałym przechodniem. Czyżby własna wyobraźnia płatała jej figle? Czy może to doświadczenie dziennikarskie, spiętrzające się bez żadnej logiki czy porządku? Lizzi czuła w ustach smak dymu, który unosił się z jej włosów i wyciskał z oczu łzy. Usłyszała dzwonek telefonu, jeszcze zanim przekręciła klucz w zamku.
– Chcesz pojechać na przystań?
– Kto mówi?
Oczywiście wiedziała, kto mówi. Archimedes zaś wiedział, że ona wie.
– Zjemy kolację na „Neptunie”, pod gołym niebem.
– Gdzie to jest?
– W Aszkelonie.
– Nie wiedziałam, że mają tam przystań.
– Nie mają. To prywatna plaża.
– Dlaczego nie przeniesiesz się do Aszkelonu?
– Bo wtedy nie mógłbym tam jeździć.
– Skąd masz mój numer telefonu?
– Od ciotki Klary. Będę u ciebie za kwadrans. Włóż sweter.
– Muszę wziąć prysznic. Cała jestem w popiele i dymie. Daj mi pół godziny.
Woda tym razem była letnia. Lizzi umyła włosy pachnącym szamponem, natarła wszystkie zakamarki ciała balsamem „Królowa Saby”, który dostała od Georgette na Rosz Haszana, i wyrzuciła na łóżko zawartość szafy. Domyślała się, że „Neptun” jest jachtem, i postanowiła nie stroić się specjalnie. Jeżeli „brak przesady” jest dewizą Archimedesa Lewiego – ona także może ją przyjąć. Czarne flanelowe spodnie, biały sweter z angory, długi biały skórzany płaszcz – pamiątka po zeszłorocznej wyprzedaży w domu towarowym „Megged-More”, odrzut z eksportu. Lizzi przyjrzała się sobie w lustrze i zdziwił ją uśmiech, który zobaczyła.
Wielkie mi odkrycie – pomyślała. Włożyła plastikowe kolczyki w kształcie półksiężyców, znak firmowy Lizzi Badihi, wrzuciła pager na dno torby i zbiegła ze schodów. Zmęczenie, które czuła jeszcze pół godziny temu, znikło bez śladu, ustępując miejsca podnieceniu. Jak to dobrze, że nie jestem już dziewicą – pomyślała.
Przed domem czekał czarny citroen. Archimedes wysiadł, gdy zobaczył Lizzi wychodzącą z klatki schodowej. Przytulił ją, a ona uniosła twarz, znajdując od razu jego usta. Pachniał tak samo jak za pierwszym razem. Poczuła delikatne drżenie, które przebiegło jego ciało. Zastanawiała się, czy jest tak samo przejęty jak ona. Jego ręce zawędrowały pod jej sweter, lecz nagle się od niej oderwał.
– Chodź, wsiadajmy do samochodu, inaczej nigdy nie dojedziemy na „Neptuna”.
Lizzi chciała powiedzieć, że nie będzie żałować, jeśli tam nie dojadą, i że jest skłonna zapomnieć także o kolacji, ale coś ścisnęło jej gardło. Usiadła bokiem, żeby patrzeć na niego również podczas jazdy, wdychając aromaty skóry i mahoniu zmieszane z zapachem cygara i wody po goleniu. Milczeli przez jakiś czas. Potem zerknął na nią rozbawiony i zapytał:
– Czemu byłaś cała w dymie i popiele?
– Musiałam napisać reportaż o pożarze przystanków autobusowych na osiedlu C.
– Jesteś jedyną korespondentką „Czasu Południa”?
– Tak.
Opowiedziała mu o swojej pracy i tyranii Arielego, o lęku, że zrealizuje groźbę i mianuje Dorona Cementa korespondentem w Beer Szewie.
– Nie przyśle tutaj dziennikarza z Tel Awiwu. Musiałby wtedy wynająć mu mieszkanie i pokrywać wszystkie opłaty. Gdyby uważał, że źle pracujesz, zatrudniłby innego miejscowego. Trzyma cię krótko, to wszystko. Klara mówi, że jesteś nie tylko miła i dobra, ale też zdolna. Do czego jesteś zdolna, Lizzi?
– Nie mam pojęcia, o co mogło jej chodzić.
Zatonęła w myślach. Nie jest zdolna. Ale ma doświadczenie. Wypełnia zlecone jej zadania, najlepiej jak potrafi. Bez zbędnego wzruszenia. Idzie na wskazane miejsce, notuje, przesyła informacje. Może nigdy nie będzie gwiazdą mediów, ale roboty jej nie zabraknie. Żadnego polecenia nie uważa za upokarzające ani za nadmiernie męczące. Lecz rzadko dzieje się odwrotnie: niewiele spraw, którymi się zajmuje, jest w stanie naprawdę ją zainteresować. Tyle że lubi swoją pracę, no i sama się utrzymuje. Tak. „Profesjonalistka”. Ta etykietka najbardziej jej odpowiada.
Samochód zatrzymał się przy niewielkim skrawku asfaltu obrzeżającym pas plaży. Archimedes wyciągnął z bagażnika kosz piknikowy, otworzył stalową bramę własnym kluczem i ruszył w kierunku mola. Cumowały tam jachty, którymi można było pływać jedynie wzdłuż plaży, i takie, które prawdopodobnie brały udział w regatach. Na jednym była podniesiona flaga Wielkiej Brytanii. Sprawiał wrażenie zamieszkanego, z okrągłych okienek sączyło się przytłumione światło. Inna jednostka, największa ze wszystkich, przypominała trochę wodolot. Archimedes przeszedł po drewnianym mostku i przedstawił Lizzi swój jacht, jakby dokonywał oficjalnej prezentacji:
– Proszę, poznajcie się…
„Neptun” był piękną i elegancką francuską łodzią, długą na trzydzieści osiem stóp, wyposażoną w dwa maszty i silnik. Przy dobrym wietrze mógł osiągać prędkość czternastu węzłów. Lizzi przyznała, że dostąpiła zaszczytu zapoznania się z prawdziwą pięknością, marzeniem każdego żeglarza. Nawet jeśli niezbyt nową ani błyszcząca, to przecież należącą do Archimedesa Lewiego. W końcu liczy się wewnętrzne piękno.
Kajutę dziobową w całości wypełniała koja w kształcie trójkąta o ściętym wierzchołku i szerokiej podstawie. Na rufie mieściły się jeszcze dwie małe kajuty. Pośrodku pokładu znajdował się mostek kapitański zaopatrzony w rozmaite elektroniczne przyrządy nawigacyjne i koła sterowe. Na półce u dołu pulpitu piętrzył się stos map. Nad ławkami zawieszone były miedziane tabliczki, najwyraźniej trofea zdobyte przez właścicieli jachtu na kolejnych zawodach.
– Wypływamy? – zapytała Lizzi.
Archimedes roześmiał się. Jej słowa, jej uczynki nie przestawały go zadziwiać. Czy jest zadowolony z mojego towarzystwa? – zastanawiała się. Dlatego że jest starszy i doświadczony, a ja młoda i głupia, czy może dlatego, że ja to ja?
Читать дальше