Lizzi weszła do teatru w połowie konferencji prasowej. Jeśli istniał człowiek, który mógł się gdziekolwiek pojawić bez zwracania na siebie uwagi, to z pewnością była nim Lizzi. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. Wiedziała, co sobie myśleli. Bezczelność tej baby z „Czasu Południa” przekracza wszelkie granice! Właśnie tak! Erez Jakobson, kierownik zespołu tanecznego, podstarzały chłopiec w obcisłych dżinsach, podkoszulku i okularach lennonkach, cierpliwie odczekał, aż znajdzie sobie krzesło i usiądzie. Oczywiście krzesło okazało się najbardziej skrzypiącym meblem w Beer Szewie.
Nie może istnieć pełne życie kulturalne bez tańca.
– W Beer Szewie niewątpliwie istnieje życie kulturalne – podkreślił Jakobson donośnym głosem, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. – Lecz brakuje tu jednego aspektu, a mianowicie tańca. Wypełniliśmy puste miejsce na mapie życia kulturalnego Beer Szewy, zakładając ten zespół, w całości złożony z miejscowych tancerzy. Pierwszy układ, który przygotowaliśmy, nazywa się Ekspresja. Myli się ten, kto oczekuje tu fabuły, charakteru czy piękna. Ktoś taki nie powinien w ogóle przychodzić na nasze przedstawienia. Choreografia jest dziełem Moszego Szuberta, muzyka – amerykańskiego artysty, Henry’ego Dicksona Caula, występują trzy tancerki i czterech tancerzy. Układy choreograficzne są ściśle zależne od charakteru muzyki Caula i – tu Jakobson rozpostarł ręce we wszechogarniającym geście – siły przyciągania ziemskiego.
Dziennikarze zachichotali. Jakobson uśmiechnął się z zaciśniętymi wargami i odczekał, aż ponownie zapanuje cisza.
– Tego problemu jeszcze nie udało się nam rozwiązać. Powiadomimy was z pewnością, gdy to nastąpi. W każdym razie – mówca postarał się odzyskać inicjatywę, za dużo humoru mogłoby mu zepsuć konferencję prasową – zamiast linearnej scenografii, którą ku mojemu zdziwieniu nadal wykorzystują inne zespoły, posłużymy się linami i światłem laserów. Podzielą one przestrzeń sceny na segmenty, w których będą się poruszać tancerze. Każdy z nich będzie miał możliwość dowolnej interpretacji utworu, stając się jednocześnie twórcą i wykonawcą, trochę jak w nowoorleańskich zespołach jazzowych. Jak zapewne wiecie, nasz choreograf, Mosze Szubert, od dwóch lat prowadzi w Beer Szewie warsztaty tańca. Przywiązuje on wielką wagę do pracy kręgosłupa, szyi i karku. Jest to absolutnie nowatorska metoda w Izraelu. Wydaje mi się, że teraz możemy zacząć odpowiadać na pytania. Chcesz coś dodać, Mosze?
Niepozorny, szczupły człowieczek, który siedział pomiędzy dziennikarzami, podniósł się z miejsca i stanął w takiej pozie, że zarówno jego brzuch, jak i góra pleców były zwrócone w stronę Jakobsona. Nie, właściwie nie ma nic do dodania – powiedział. Może poza tym, że zaznacza się tu wyraźny wpływ Cunninghama, tak jak oczywiście w Siddharcie, z tym że tam brzmienie było indyjskie. Częściowo tybetańskie, częściowo indyjskie. I to tyle mniej więcej – zakończył i opadł z powrotem na krzesło jak zwolniona sprężyna.
Dziennikarze nalewali sobie sok pomarańczowy i zaczęli wyjadać słone paluszki z papierowych kubeczków, gdy Lizzi poczuła, że coś dźga ją w plecy. Obróciła się i ujrzała Adulama, który celował parasolem w środek jej płaszcza i dawał znaki, żeby wyszła na zewnątrz. Odsunęła czubek parasola i zamierzała notować dalej, ale uświadomiła sobie, że pamięta tylko coś o Indiach. Chętnie wyszłaby z teatru, ale po tym hałasie, który spowodowała wchodząc, nie pozostawało jej nic innego, jak siedzieć i czekać, aż inni sobie pójdą. Francuska dziennikarka zapytała, czy wybór tematów jest w pewnym sensie protestem. Jakobson odparł, że to raczej reakcja niż protest, ale może być też protest, chociaż on woli się nad tym nie rozwodzić. Na sali zapanowała cisza. Lizzi przemknęło przez myśl, że może wszyscy obecni w ogóle nie są dziennikarzami, tylko członkami jakiegoś rewolucyjnego podziemia. Miło będzie zostać aresztowanym nie wiadomo za co i dlaczego.
Przed budynkiem natknęli się na grupkę demonstrantów – cztery kobiety i trzech mężczyzn, ubranych jak do wspinaczki wysokogórskiej, którzy nieśli transparent z napisem: „Skończyć z okupacją!” Wiał wiatr, niosąc w ich stronę kłęby cierni i plew wirujące w tumanie pyłu. Adulam otworzył parasol i trzymając go przed sobą jak rycerz tarczę, odprowadził Lizzi do samochodu.
Zaproponował jej układ.
Dziennikarze, których spotykają na konferencjach, są korespondentami prasy krajowej. Ich praca opiera się na innych zasadach, stawia im się inne wymagania. Tylko oni, Beni Adulam i Lizzi Badihi, są obciążeni podwójnie. Muszą dostarczać wiadomości i do prasy krajowej, i do prasy lokalnej. Według niego nie może tak dalej być. Nie powinni się uganiać za każdym przedsiębiorcą, który otworzył nową pizzerię, albo wariatem, co powiesił psa na latarni, protestując przeciw brakowi jakiegoś towaru. Proponuje, żeby zaczęli ze sobą współpracować. Jest zajęty, studiuje, nie chce mu się informować redakcji o każdym kichnięciu każdego żebraka w tym mieście. W ciągu tych kilku miesięcy, które przepracował w „Dzienniku Południa”, zebrał więcej kopniaków niż w ciągu całego życia, ze służbą w artylerii włącznie. Wszystko ma swoje granice, nie?
– Chciałbyś, żebym przestała pracować dla „Czasu” krajowego?
– Nie przesadzaj. Mam na myśli rzeczy, które mogą się ukazać tylko w gazetach lokalnych. Biorę udział we wszystkich tych konferencjach tylko ze strachu, że pani Badihi tam będzie, a pana Adulama zabraknie. To współzawodnictwo nas ogłupia. Konferencja prasowa Ereza Jakobsona! Z domu nazywa się Ben Jakow, tak jak jego rodzice. Jego matka miała pralnię w naszej jednostce.
– Co w tym złego?
– Zupełnie nic, tyle że zwykła sprzedawać wojskowe spodnie w czwartki na targu.
– Już masz historię.
– Z taaaką brodą. Jakobson! Myślałby kto! Lizzi, marnujemy tylko czas i siły na masę bzdur.
– To jest część tej pracy, mój drogi. Dopiero zaczynasz i już się skarżysz? Ja to robię od dziesięciu lat.
– Za tydzień zaczyna się sesja.
– Ja też jednocześnie uczyłam się i pracowałam. Dasz sobie radę.
– Nie miałaś konkurencji.
– To rzuć dziennikarstwo.
– Na moje miejsce przyjdzie ambitny reporter, entuzjasta swojej pracy, i wtedy sama zobaczysz.
– Naprawdę mnie przeraziłeś.
Adulam odwrócił się i odszedł. Lizzi stała w chmurze piasku, który zgrzytał jej w zębach i wnikał we włosy. Szybko wsiadła do samochodu i w lusterku zobaczyła, jak wiatr obraca na drugą stronę parasol Adulama, odsłaniając połamane druty.
– Wcale mi go nie jest żal – powiedziała do siebie.
Na szczęście nie przyszło mu na myśl, że ona także chodzi w te wszystkie miejsca ze strachu przed konkurencją. Powinna zachowywać się tak, jakby „Dziennik Południa” i Adulam w ogóle nie istnieli. Jednak właśnie z ich powodu zmieniła styl pracy i zaczęła pisać o różnych lokalnych głupstwach, którymi przedtem w ogóle się nie przejmowała.
Rodzice Szibolet, Miri i Jechezkiel, ucieszyli się z przyjazdu Lizzi. Córka opowiadała im, że reporterka jest bardzo pracowita, a oni umieli docenić pracowitych ludzi, również tych z miasta. Lizzi może stanowić dobry przykład dla Szibolet. Nie żeby brakowało jej dobrego przykładu w kibucu. Jednakże w naszych czasach młodzi ludzie są podatni na wszelkie pokusy z zewnątrz, więc lepiej, żeby znalazła się pod wpływem Lizzi niż kogoś innego. Jechezkiel pracował w oborach razem z Willim Achinoamem. Lubił go i cieszył się razem ze wszystkimi, kiedy ukazał się o nim artykuł w gazecie. Należało mu się, tacy ludzie jak Willi Achinoam to wielka rzadkość.
Читать дальше