„Urząd” Pinchasa Hornsztyka mieścił się w małym ponurym pokoju na drugim piętrze gmachu sądów. Jedyną ozdobę tego gabinetu, z którego korzystała też sędzina Taana Berger, stanowiły dwie reprodukcje obrazów Daumiera ze scenami z życia prawników. Na wieszaku przy drzwiach wisiały dwa płaszcze nieprzemakalne, dwa czarne parasole i toga Hornsztyka. Nie było zasłon ani firanek i widoczny za oknem skrawek szarego nieba jeszcze bardziej wzmagał posępny nastrój. Lizzi pomyślała, że w porównaniu z miejscem pracy dwojga sędziów jej pokój w redakcji jest naprawdę luksusowy.
– Nie życzę sobie, żebyś do mnie dzwoniła. Ani do domu, ani do pracy – powiedział Hornsztyk, starając się nie patrzeć na nią swoimi wyblakłymi oczami. Stał przy biurku i układał w trzech stosach brązowe kartonowe teczki. Wyglądał przy tym jak wychudzony szczur.
– Mam wiele pracy. Próbuję wrócić do normalnego życia. – Zgolił brodę, która mu wyrosła w czasie żałoby, i jego pociągła twarz wydawała się teraz dłuższa niż zwykle.
– Z chęcią dałabym ci spokój – skłamała Lizzi – ale mój szef żąda, abym nadal zbierała materiały o… o tym nieszczęściu. Postaram się streszczać.
– Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. – Jego głos się załamał, podniósł do krzyku.
– Dlatego że ze mną spałeś, czy dlatego, że jestem dziennikarką?
Przez moment myślała, że Hornsztyk dostanie ataku. Opadł na krzesło jak marionetka, której nagle podcięto sznurki.
– Jeśli będziesz przychodzić do mnie do domu czy do biura albo będziesz mnie niepokoić w jakikolwiek inny sposób, poproszę o pomoc policję. Zrozumiałaś?
– Skąd ta agresja? Co ci zrobiłam?
– To ja jestem agresywny?! Przecież mogłem opowiedzieć policji, skąd się wzięła krew na prześcieradle, ale nie zrobiłem tego, żeby ci nie zaszkodzić. Policja mnie podejrzewa, mam alibi, lecz go nie zdradzam, bo myślę o twojej reputacji. Nie wstyd ci?
– To ja mam się wstydzić? Ja?!
Wydał się jej nagle odpychający w swojej brązowo-zielonej kamizelce, na tle szarego nieba za oknem, ze zniszczonymi tekturowymi teczkami w rękach. Jak taka kobieta jak Aleks mogła z nim żyć? Dlaczego?
– Wiedziałeś o Jackiem Danzigu?
Hornsztyk zawahał się, popatrzył w kierunku drzwi. Była pewna, że zastanawia się, czy nie wezwać pomocy i nie usunąć jej stąd. Była też pewna, że tego nie zrobi.
– Tak.
– Wiedziałeś, że Jackie ją szantażował?
– Szantażował?
– Szło o pieniądze.
– Wiedziałem, że kupiła mu mieszkanie. To były jej pieniądze.
– To znaczy: wiedziałeś o tym.
– Nie mówię, że wiedziałem, że ją szantażował.
– Macie wspólne konto w banku?
– To nie powinno cię interesować.
– Lubicz wpłacał twoją pensję na wspólny rachunek?
– O czym ty mówisz?
– Słyszałeś.
Hornsztyk, zarumieniony, wstał z miejsca, obszedł biurko, zbliżył się do niej i ujął silnie za ramię, ciągnąc w stronę drzwi. Lizzi zdawała sobie sprawę, że z pewnością nie życzyłby sobie awantury. Nie pierwszy raz ktoś próbował wyrzucić ją za drzwi i z pewnością nie ostatni. W torbie miała włączony dyktafon i jeśli zajdzie taka potrzeba – taśma oczyści ją z zarzutów.
– Nie zdziwiłeś się, kiedy go zaprosiła, by grał na przyjęciu?
– Wynoś się!
– Nie podejrzewasz, że to Jackie zabił twoją żonę?
– Przecież grał wtedy na fortepianie.
– Skończył grać o północy, a twoja żona została zastrzelona około północy.
– Wydaje ci się, że kim jesteś? Detektywem?
– Nie podejrzewasz Jackiego Danziga?
– Nie.
– A dlaczego go nie podejrzewasz? Bo wiesz, kto naprawdę zamordował twoją żonę!
– Tak? Kto?
Lizzi stała naprzeciw niego i milczała. Czekała, że się załamie, że wymieni jakieś nazwisko. Obrzydzenie wykrzywiło jego usta.
– Jeśli odważysz się raz jeszcze mnie niepokoić, zadbam, żeby cię zatrzymano. Mam małe dzieci, zapomniałaś? Zdajesz sobie sprawę, jak muszą cierpieć? Pomyślałaś o tym?
Hornsztyk nacisnął klamkę, ale nie otworzył drzwi. Ktoś, kto przechodził korytarzem, mógł usłyszeć gniewne głosy, ale nie mógł zrozumieć słów ani rozpoznać mówiących. A cóż nadzwyczajnego jest w gniewnych głosach na terenie sądu? Lizzi doszła do wniosku, że Hornsztyk jest doskonałym graczem. Jego reakcje były powściągliwe, niemal zrównoważone. Nie można było się zorientować, czy istotnie kogoś podejrzewa, czy też próbuje udawać albo zyskać na czasie. Wypchnął ją na zewnątrz i zamknął za nią drzwi. Wyglądał na wyczerpanego, ale był silny. Miał dosyć siły, aby wytrwale czynić zło. Siły fizycznej i psychicznej. Najwidoczniej przed tą siłą ustąpiła także Aleksandra Hornsztyk, z domu Lubicz.
Lizzi przystanęła na korytarzu w gmachu sądów i włożyła prochowiec. Po raz pierwszy od przyjęcia w domu Hornsztyków usiłowała zrozumieć, co się z nią wtedy stało. Co ją rzuciło w ramiona pana domu? Czyżby aż tak łatwo było ją uwieść? Czy też zachowała się tak, ponieważ prawie skończyła trzydzieści lat i nagle przestraszyła się samotności i staropanieństwa? Ale co jest złego w panieństwie i samotności? Przecież nie rozpacza z tego powodu i ma pracę. Czyżby niepokoił ją pewien stereotyp? Skrywany nacisk ze strony matki i sióstr? A może to brak doświadczenia sprawił, że pomyliła się w ocenie sytuacji? Coś przebudziło się w głębiach jej ciała, które dotąd było jak wygasły wulkan. Iskra, która pojawiła się z nieznanych przyczyn, rozżarzyła się nowym ogniem. Trzydziestoletnie ciało wyrwało się z uśpienia i zadziwiło ją ukrytymi siłami i możliwościami. W każdym razie Hornsztyk, którego się brzydziła, uwolnił ją od wstydu „wiecznego dziewictwa”. Ale czy w związku z tym Archimedes Lewi, w którego ramionach omdlewała wczoraj i z którym gotowa była pójść do łóżka, gdyby tylko tego zapragnął, po tygodniu także wyda jej się stary i odrażający? Nie, nie, na pewno nie. Zdążyła już zauważyć, że to mężczyzna wyjątkowy, oaza kultury i wyrafinowania na pustyni chamstwa i pospolitości.
Nie miała nikogo, z kim mogłaby omówić dręczące ją problemy. Całe jej towarzystwo stanowili zawsze krewni. Wydarzenia rodzinne – zaręczyny, śluby, ceremonie obrzezania i bar micwy, pogrzeby – zapełniały każdą wolną chwilę w jej życiu. Odkąd skończyła szkołę podstawową, nie miała żadnych koleżanek i – prawdę mówiąc – nigdy nie odczuwała ich braku. Czasami spotykała przypadkiem tamte dawne koleżanki. Wszystkie były otoczone potomstwem. Niektóre nawet zdążyły odbyć służbę w wojsku i pracowały zawodowo, jednocześnie wychowując dzieci. Wiedziała, co sobie myślą: że z całej ich klasy właśnie Lizzi zostanie starą panną. Kto by w to uwierzył? Wszystkie oczywiście widywały jej nazwisko w gazecie. Lizzi Badihi to była instytucja, prawie na równi z targowym czwartkiem. Choć nie przyszłoby to do głowy nikomu, kto znał jej skromne osiągnięcia szkolne. „Kujonka”. Niezbyt zdolna, ale pracowita. Wypełniała swoje obowiązki bez entuzjazmu, słaba z muzyki, kompletne dno na wuefie. W szóstej klasie nagle zaczęła rosnąć wzdłuż i wszerz, wszystkie ubrania stały się na nią za krótkie i za wąskie. Zaczęła też mówić po cichu i poruszać się krokiem wielbłąda usiłującego nie wyróżniać się w stadzie. Nic to jednak nie pomagało. Lizzi przypuszczała, że niektóre z jej dawnych koleżanek czerpią skrytą satysfakcję z faktu, że ta najbardziej znana spośród nich nie złapała męża ani nie założyła rodziny. Istnieje sprawiedliwość w życiu albo równowaga w przyrodzie, albo każdy sukces ma swoją cenę, albo coś tam.
Читать дальше