Lizzi podeszła do niej.
– Jak długo tu pracujesz?
– Dwa lata. Odkąd wyszłam z wojska. Ale przedtem też tu pracowałam, uczyłam się pracy biurowej.
– Byłaś w dobrych stosunkach z Aleksandrą Hornsztyk?
– Nie. Krzyczała na mnie. Ale ona krzyczała na wszystkich. Tylko że inni się w końcu przyzwyczajali, a ja nie mogłam. Nie umiałam się opanować i odpowiadałam, a to ją złościło jeszcze bardziej. Nie lubiła dyskusji. Chciała, żeby wszyscy robili dokładnie to, co mówiła. Była zdolniejsza od innych i bardzo wymagająca.
– Czy była też sprawiedliwa?
Nurit znowu zaczęła płakać. Wyciągnęła z pudełka kolejną chusteczkę i otarła oczy.
– Nie wiem. Nie pracowałam nigdzie indziej.
– Dobrze zarabiasz?
– Ani źle, ani dobrze. Tak jak w moim zawodzie i z moim doświadczeniem. Kiedy założyli nową centralkę, podniosła mi trochę pensję. Chciała mnie też wysłać na kurs maszynopisania.
– Tylko ona zajmowała się finansami?
– Tak.
– Kto to jest Archimedes Lewi?
Nurit usiłowała sobie przypomnieć. Wzruszyła ramionami, podniosła brwi i powiodła wzrokiem po obecnych w pokoju.
– Brzmi znajomo. Ma chyba jakiś związek z filatelistyką, nie sądzicie? Wydaje mi się, że widziałam gdzieś to nazwisko. Może się na nie natknęłam, gdy pracowałam na posterunku wojskowym, a może po prostu było na jakimś szyldzie albo tabliczce. Jest dość niezwykłe. Czy to ważne?
– Możliwe. Kto zwykle odnosił czeki do banku?
– Ja zajmowałam się wysyłkami. Kiedy trzeba było porozmawiać z dyrektorem, szła Aleksandra.
– A pan Balfour?
– On też. Zwłaszcza ostatnio. Aleks była zła, bo uważała, że on jej nie ufa.
Bruno Balfour podszedł do nich znienacka i kazał Nurit wracać do pracy. Wyraźnie spochmurniał.
– Istnieje różnica między zbieraniem informacji a plotkowaniem. Próbujemy jakoś się pozbierać.
– Ostatnie pytanie, panie Balfour. W kibucu Sade Oznaja twierdzą, że znikło pół miliona dolarów, które wypłacili pańskiej firmie. Wie pan coś o tym?
Podprowadził Lizzi do wyjścia, trzymając ją za łokieć jednym palcem, jakby bał się zarazić jakąś egzotyczną chorobą.
– Proszę mi wybaczyć, ale – jak to się mówi w teleturniejach – pani czas się skończył.
– To znaczy, że wie pan o tym.
Wyszedł za nią na podwórze. Gdy znaleźli się sami, ukryci wśród drzew, zwrócił się do niej z wściekłością:
– To oszczerstwo! Jeśli pani umieści coś takiego w artykule, pozwę waszą gazetę do sądu.
– Ale właśnie tak powiedziano mi w Oznai. Nie będzie można temu zaprzeczyć. Dowodem są nagrane rozmowy.
– Chce nas pani zniszczyć? I bez tego ponosimy duże straty. Mamy tu pięciu pracowników i ich rodziny. Nie mówiąc o klientach, którzy dostaną histerii. Obiecała mi pani na początku, że nic nie zostanie opublikowane bez mojej zgody.
– Przeraża pana tylko wizja artykułu? Kibuc domaga się swoich pieniędzy! Chcą wiedzieć, co się z nimi stało.
– To całkiem zrozumiałe. Sam bym chciał wiedzieć, co się z nimi stało. Tydzień temu w ogóle nie miałem pojęcia, że znikły jakieś pieniądze. Mamy im zbudować jeszcze pięć domów. Wczoraj cały dzień rozmawiałem z naszym dyrektorem banku i księgowym. Rachunki są w porządku. Pieniądze wpływały na konto i były pobierane zgodnie z rytmem robót. Wiadomo, na co poszedł każdy grosz!
– Chwileczkę! Czy to znaczy, że pieniądze przeznaczone na budowę nowych domów kibuc wpłacał na osobny rachunek?
– Tak. Obstawali przy tym. Otworzyli specjalne konto w głównym oddziale banku Izrael-Luksemburg. Inne operacje finansowe przeprowadzali w oddziale Banku Rolniczego. Obawiali się, że jeśli pieniądze na budowę będą na koncie ogólnym, wydadzą je na coś innego. Zawsze w ostatniej chwili pojawiają się jakieś niespodziewane wydatki. A tak pieniądze były odłożone na konkretny cel, a nawet przynosiły procent. Na każdym etapie wiedzieliśmy, ile zostało już wydane.
– Aleksandra miała dostęp do tego konta?
– Tak. Jeśli trzeba było kupić cement czy rury albo zapłacić dostawcom, wystawiała czek i zapisywała wydatek, a oni to potem zatwierdzali. Przecież nie zawsze można było czekać, aż któryś z nich przyjedzie do Beer Szewy.
– Gdy mówi pan „oni”, ma pan na myśli Achinoama i Gabrielowa?
– Tak.
– Ale dlaczego sami nie płacili firmie budowlanej?
– Mieli zaufanie do Aleks. Bali się, że wykonawca ich oszuka.
– Pan też wystawiał czeki i podpisywał rachunki?
– Czasami. Ale kwestie finansowe z reguły były w rękach Aleks. Proszę mi wybaczyć, naprawdę muszę już wracać do pracy. Przeżywamy kryzys.
– Dlaczego?
– Dlaczego?! Brakuje nam pół miliona dolarów na koncie.
– Nie na waszym koncie, tylko kibucu.
– Rozśmiesza mnie pani! Mieliśmy do niego pełny dostęp.
Balfour nie wyglądał na rozbawionego. Wyglądał raczej jak ktoś, komu właśnie dach wali się na głowę, i patrzył na rozmówczynię jak na kompletną idiotkę.
Lizzi stała na wąskim chodniku i wiedziała, że istotnie robi wrażenie kretynki, ze swoimi wielkimi płaskimi stopami i kolczykami z plastiku. Wiedziała też, że w jej zawodzie to czasami pomaga.
– Mam do pani prośbę. Proszę nie publikować ani słowa o zaginionych pieniądzach. Porozmawiam z ludźmi z Oznai i jestem pewien, że oni też się na to nie zgodzą. Przecież to będzie ze szkodą także i dla nich.
– Nie mogę nic obiecać. Kto mi zaręczy, że to się nie ukaże w innej gazecie?
– Nie będę rozmawiał z żadnym dziennikarzem. Nic mi z tego nie przyjdzie.
Usiłował się uśmiechnąć, mrużąc lekko powieki. Lizzi widziała, że wahał się, czy jej nie podziękować. W końcu pożegnał się słowami: „Muszę wracać do pracy”, odwrócił się i poszedł do biura. Wyglądał sympatycznie. Ale co z tego? Ona sama nie wyglądała zbyt sympatycznie, a uważała, że jest miła.
Z firmy „Hornsztyk i Spółka” Lizzi pojechała do nowego centrum handlowego na konferencję prasową w Instytucie Kreowania Wizerunku, który obiecywał, że „wypełni puste miejsce na mapie południowego Izraela”. Tak przynajmniej było napisane w prospekcie dołączonym do zaproszenia:
„Jesteśmy dumni z Beer Szewy i jej osiągnięć. Mamy tutaj uniwersytet, filharmonię i teatr. Ale czy Beer Szewa ma odpowiedni wizerunek? Czy w świadomości mieszkańców naszego kraju utrwalił się obraz jej sukcesów? Czy ktokolwiek, myśląc «Beer Szewa», myśli jednocześnie «sukces»? Czy ktoś, myśląc o tobie, pomyśli «sukces»?” – pytała Sima Jenkins, założycielka instytutu. Jej zdjęcie na tle portretu Kitchenera, brytyjskiego generała z czasów pierwszej wojny światowej, widniało na prospekcie. Dla wszystkich było oczywiste, że kto myśli „Sima Jenkins”, myśli „sukces”. W przeciwieństwie do tych, którzy myślą „Lizzi Badihi”, jeśli w ogóle ktokolwiek o niej myśli – stwierdziła w duchu Lizzi. Może ona też powinna się zapisać na kurs kreowania wizerunku?
Instytut mieścił się na najniższym piętrze centrum handlowego, zaraz pod sklepem z galanterią „Easy Come”. Obok sklepu stała grupka ludzi – trzy kobiety, czterech mężczyzn – i wymachiwała kartonową tablicą z napisem: „Powstrzymać okupację”.
Ściany działowe niewielkiego pomieszczenia zostały wyburzone. Na podłodze leżały poduszki w pastelowych kolorach, światło było przytłumione. Sima Jenkins tryskała dobrym humorem i uśmiech nie schodził jej z warg. Dziennikarze rozsiedli się na poduszkach i starali się sprawiać wrażenie, że zawsze w ten sposób przeprowadzają wywiad. Wesoła młoda kobieta roznosiła sok z ogórków i ciasteczka figowe z pełnoziarnistej pszenicy. Lizzi obliczyła, że minęły cztery dni, odkąd jadła ciepły posiłek. Po wyjściu z instytutu pojedzie do redakcji, napisze artykuł, a następnie uda się do spożywczego i zapełni dom niezdrową żywnością.
Читать дальше